jueves, 14 de febrero de 2013

Gambelas

Po dwóch tygodniach codziennych imprez, pokładania się na sobie, wstawania o 14, "nao fazer nada" pokręciło nam się już kompletnie w głowach. Leżenie plackiem między salonem a naszą wampirzą lodówką (tj. pokojem), absolutne uzależnienie od fejsbuka i wieczne czekanie na imprezę zabolało tak przykro, że zatęskniłyśmy za nauką. I... jest! Wreszcie zajęcia! Nasz nadobny Universidade do Algarve podzielony jest na dwa kampusy: Penha w centrum (okej, właściwie w Faro to wszystko jest w centrum...), gdzie zajęcia mają ludzie z kierunków różnych (pedagogika, turystyka, zarządzanie i inne) oraz nasze Gambelas, trochę oddalone od samego Faro, za to przepiękne i cudowne aż chce się uczyć. de verdade!

 

Pierwsze zajęcia o 9:30, ach "a lingustica portuguesa" w dziwnych drewnianych domkach - słońce przyświeca, wchodzimy w mini las, czujemy się jak na koloniach. W sali zimno (nie rozumiem, przyjechałam z Polski i ciągle mi zimno!), o professor pięć razy powtarza jedno zagadnienie przez 1,5h, co nie znaczy, że dokładnie wiemy o co mu chodzi. Coś mi się też nie wydaje, aby miało nam to pomóc we wrześniowych egzaminach. Klasa składa się z garstki małolatów i wielu starszych od nas osób (na oko 40-tki), słyszymy szepty "erasmus" (fama). Mniej więcej rozumiemy, co się dzieje na lekcji, ufff, mogło być gorzej. Jako że musiałyśmy sobie wybrać około sześciu zajęć, każde po cztery godziny (właściwie to może i więcej, co by nie odstawać od naszych iberyjskich os amigos polacos), ułożyłyśmy z wielkim trudem (oklaski dla Żuany!) plan czterodniowy (nikt tu nie robi lekcji w piątek... ciekawość) i tak sobie przesiadujemy na uniwersytecie do 22, kiedy to odjeżdża ostatni autobus do Faro. Pilne z nas Erasmusy, a co!
 

 Następne zajęcia dopiero za trzy godziny, rozkładamy się na kamiennych siedzeniach i po chwili dołączają do nas przypadkowo erasmusy, niektórzy z nich CAŁY ROK nie mają zajęć ("no nie ma dla nas zajęć po angielsku, to nie chodzimy"), odkrywamy stołówkę z pełnym obiadem tj. zupa z pieczywem, danie główne, a sobremesa, sok, sałatka za jedyne 2,50 euro (mama, nie głoduję!!!). Potem już tylko kawa (po raz pierwszy piłam expresso :3) przy godzinnym apanhar o sol, oczywiście przypaliłyśmy nosy i policzki jak prawdziwe os bifes. I znowu do zimnej klasy, Żuana trzęsie się, tym razem a literatura portuguesa, chyba jedyny przedmiot który nam się pokryje. Nie ma źle! Rozumiemy! A professora (zapalona i napalona na przedmiot, który wykłada) pyta Portugalczyków, kimże jest o virtuoso, Szana i Żuana gleba, czy chodzi o metaforę, drzewo, tudzież kwiat? Nikt nie wie, nikt nie odpowiada. O virtuoso okazuje sie być wirtuozem. Szana i Żuana w śmiech, może jednak coś tu zdamy? Następna lekcja to nasza umiłowana a literatura espanhola, chwalimy się przed wejściem swoim erasmusostwem, o professor ostrzega, że może prowadzić lekcje po portugalsku i załamujemy się, jak to? Żadnej lekcji po hiszpańsku? Nie. O professor nie może się powstrzymać i godzinę plecie wyłącznie po hiszpańsku "specjalnie dla Polek". Nie mamy siły na ostatnie zajęcia pod tytułem "Historia do teatro portugues", które w planie odbywają się do 22:30 (!!!). Okazuje się, że zajęć wcale nie było, więc uff, można już rozpocząć weekend. Jakże ciężko nam było!

 
I jeszcze z okazji dzisiejszych walentynek... Pan Pies rozwalił prysznic w swojej łazience, przyszedł do naszej, też prawie rozwalił nam, wyszedł spod prysznica, włączył na maksa muzykę rodzaju nieznanego aczkolwiek ciężką do zniesienia, otworzył drzwi swego pokoju na oścież i rozpoczął popisową serię pompek. Co tu się dzieje, to ja nie wiem. Najwyższy czas na fesztę.

1 comentario:

  1. U nas też się powoli rozkręca, a wszystko pewnie juz wiecie od innych stałych czytelników tego bloga, czyli "plan do D***" itp. no ale na coś trzeba w końcu narzekać.
    Pozdrawiam, Meg ;)

    ResponderEliminar