domingo, 24 de marzo de 2013

Portimão

Po tygodniu (dniach czterech) ciężkiej i wyczerpującej nauki na naszym przecudownym uniwersytecie (i mówiąc tu o UAlg nie uważam tego epitetu za oksymoron!), kiedy to głowa eksploduje od nadmiaru literatury w języku staro-portugalskim omawianej po portugalsku oraz na przemian jest nam zimno i gorąco plus jednego dnia choruje Żuana, następnego Szana, postanowiłyśmy udać się w kolejną fantastyczną podróż.


Portimão, miasto zamieszkiwane przez prawie 50 tysięcy osób, zarekomendowane nam zostało jako wyborne miejsce na zakupy, znane historycznie i nie jako ośrodek typowo przemysłowy (przetwórnie ryb oraz stocznie). A jako że ostatnimi czasy zaprzyjaźniamy się nareszcie z Portugalczykami, z którymi studiujemy, tudzież oni z nami (ay, as meninas erasmus...!) miałyśmy szansę przedwczoraj udać się na 70 km na zachód od Faro z Lucią, Ines i Andreą.


Szczęśliwie, mimo zmiennej ostatnio pogody w Faro (chuva, chuva), dostałyśmy sporą dawkę słońca i w południe wyruszyłyśmy samochodem do Portimão, gdzie dotarłyśmy w około godzinę (pani kierowca przy vermelho krzyczała głównie fodes i dodawała gazu). Brakuje mi tutaj bardzo jakiegoś własnego środka transportu, samochodu się znaczy, jako że transport publiczny wydaje mi się bardzo drogi (za paliwo wychodzi czasem 3 razy taniej niż za busa/pocig), dlatego dość popularną stroną, z której ostatnio skorzystałyśmy jest http://deboleia.com/ (dzięki Patuniu).

Na samym początku podróży udałyśmy się z Lucią i Ines do creche siostry Lucii, w którym to poznałyśmy urocze trzylatki i czytałyśmy portuglskie wierszyki z okazji O Dia do Pai (w Portugalii Dzień Ojca obchodzony jest 19 marca). Trzeba zauważyć, że Portimão to miasto z tradycjami typowo rybnymi, więc i zapach miasta jest mocno odczuwalny, zaś sama nazwa wywodzi się z określenia "z portu do ręki" i prawdopodobnie chodzi o wyborne tutejsze sardynki. Docelowym miejscem podróży było centrum handlowe AQUA, nazwane tak przez dziury w dachu :D, znane na całe Algarve przez sklep Primark, gdzie nieco może przegięłyśmy kupując nadprogramowe pary okularów czy inne bzdeciki po całkiem przychylnych cenach. Po smakowitym obiedzie w McDonald'sie (ble, tu kurczak jest jakiś inny!), poprosiłyśmy dziewczyny o pokazanie nam nieco bardziej zabytkowej części miasta, co skwitowały śmiechem, jako że typowe centro histórico miałoby nie istnieć. Pierwsze wrażenie nie było zbyt dobre - slumsy, odpadający tynk, stara, rybacka dzielnica, graffiti na moście. Po dojściu do centrum zmieniłyśmy nieco zdanie - urocze uliczki, mnóstwo sklepów, kościoły, fontanna, restauracje para beber um cafezinho fora.



Poprosiłyśmy, aby pewna starsza pani zrobiła nam wspólne zdjęcie przy pomniku, zgodziła się, niestety nie była w stanie nacisnąć guzika i zdjęcie we czwórkę udało nam się zrobić dopiero kilka godzin później przy zatoce. Znalazłyśmy mały park-placyk z azulejos tuż obok teatru, urzekła nas ściana jednej z kamienic pomalowana w wizerunek przedstawiający śpiewaczkę fado. Niby przypadkiem znalazłyśmy Casa Manuel Teixeira Gomes (prezydent pierwszej Republica Portuguesa i pisarz) połączony z Câmara Municipal de Portimão, czym chyba zaskoczyłyśmy jedną z oprowadzających nas Portugalek, która nie znała wcześniej tego przytulnego miejsca wypełnionego książkami i obrazami, między którymi pracują ludzie z Urzędu Miasta. Następny przystanek to już doca, piękne miejsce do siedzenia, spacerowania i podziwiania łódek i łódeczek oraz naszych ulubionych palm. Chłopcy popisują się jazdą na jednym kole swoich rowerów, starsi ludzie okupują ławki i głośno dyskutują. Wychodzi popołudniowe słońce i przypadkowe as meninas robią nam zdjęcie we czwórkę! Wszak zdjęcia to najważniejszy punkt programu naszych wojaży. Chwilę później znajdujemy Museu de Portimão, znajdującego się w miejscu dawnej przetwórni sardynek.


Miejsce wygląda na nowoczesne, lśniące i pachnące, nie mogę się powstrzymać, by nie zrobić sobie zdjęcia z pomnikami udającymi pracę przy sardynkach.  Wszak cały dzień roboczy z wonią sardynek wydaje mi się niemożliwy do zniesienia, skoro trudno wytrzymać czasem w Pingo Doce przy stoisku rybnym więc ubolewam nad losem pracujących tutaj kiedyś ludzi. Pod piętrem z główną wystawą odkrywamy piękny tunel z mostkiem na wodzie, wielkie telewizory pokazujące głębiny rzeki. Przy kolejnym gadżecie - mapa dotykowa - przeszywa nas dreszcz, czyżby muzyka FADO? Skąd jak to i dlaczego? Wychodzimy i przed wejściem do mini-museu gitary portugalskiej (!!!) widzimy i co najważniejsze, słyszymy fado na żywo. Szok, niedowierzanie i ciarki. Tylko słuchać, słuchać, słuchać... Przechadzając się między wystawami gitar i wizerunkami gwiazd fado. To Portugalia właśnie.

Robi się późno, po tym miłym koncercie idziemy jeszcze do kafejki w parku ze stawem i... kurami i kaczkami, które nieco mnie przerażają chodząc między stolikami. Potem krótki spacer nad źródło (wodospad? catadupa :3), i w górę między drzewami. Tam Szana krzyczy głośno: "O que e isso? SKATEPARK?" mimo lekkiego deszczu siedzimy i oglądamy wyczyny os rapazes portugueses - skakanie na rowerach, deskach i nawet hulajnogach. Cóż byśmy zrobiły bez naszej przewodniczki Lucii? Bem-vinda a nossa casa, querida:). Nasz pobyt w Portimão kończy dłuuugi spacer na stację, aby się nie spóźnić na ostatni pociąg. Podróż trwa półtorej godziny, kosztuje prawie 6 euro i jedziemy w prawie pustym pociągu, co wydaje się dziwne jak na to, że jest piątek wieczór. Może po prostu wszyscy inwestują w swoje samochody zamiast tracić grube euro na transporcie publicznym. To by było na tyle z opowieści o Portimão. Vale a pena visitar!


viernes, 15 de marzo de 2013

Gdzie kucharek sześć...

Dziś szybko i niekoniecznie bezboleśnie...

Instrukcja w obrazkach jak NIE należy przyrządzać AS PIPOCAS.


I wszystko jest jasne.

Pozdrowienia dla kolegów, którzy spalili nam garnek, zadymili kuchnie, zatkali zlew i zasmrodzili całe mieszkanie na dni dwa. Niezapomniane chwile, które pozostaną w naszych sercach. Buziaczki! :*

domingo, 10 de marzo de 2013

Tavira

- Já estiveste em Tavira? - Não. Estamos em Portugal há cinco semanas! - Então onde vocês já estiveram? - Em Lisboa? 

To już czas, to już najwyższy czas, by Żuana i Szana ogarnęły swoje zegary biologiczno-wyjściowe i oprócz bogatego a vida noturna rozwinęły zmysły i zamysły podróżnicze, co by wklejać Wam milijon cudownych zdjęć z przepięknego i słonecznego Algarve (tudzież innych części Portugalii). Panie i panowie, udało się nam. Udało nam się opuścić granice Faro (pomijam codzienne podróże do wsi studenckiej Gambelas oraz wycieczkę na ilhę, o której nieco później), mimo okoliczności niesprzyjających, takich jak późne lub bardzo późne ułożenie się do snu czy też zmienność pogody, o której informowane byłyśmy na bieżąco przez kolegów Brazylijczyków będących już na miejscu. Nadmienić tu trzeba, że koledzy Brazylijczycy w swym przemyślunku postanowili udać się do miejsca docelowego prosto po imprezie, około siódmej. Na to jeszcze nie wpadłyśmy, może następnym razem? Ile zmartwień związanych z zapytaniem "wstać czy nie wstać" zostałoby rozwiązanych na samym początku. Zatem dzisiaj: TAVIRA.



















Miasto, a może miasteczko (niecałe 30 000 mieszkańców) położone około 38 kilometrów od Faro, mniej więcej w połowie drogi między stolicą Algarve a granicą z Hiszpanią. Dwa razy mniej zaludnione od Faro, wydaje się i większe i lepiej zagospodarowane i po prostu... piękniejsze. Dotrzeć mogłyśmy pociągiem lub autobusem, ale że w niedziele o pociąg o porze późniejszej niż 7:15 bardzo trudno, musiałyśmy korzystać z ukochanej firmy Eva Bus (która to ma także monopol na nasze biedne cztery linie miejskie) i zapłacić aż, auć, 8,20 euro za os bilhetes da ida e da volta. W czasie niemal godzinnej podróży (38 km? powiedzmy - przystanki) mogłyśmy podziwiać zza okna zalane słońcem pola i domy z charakterystycznie wywieszonym na widok publiczny praniem (não percebo). Przejeżdżając przez Olhão jedynie raz zauważyłam kajobraz, który miał być typowy dla tej mieściny (kubistyczne miasteczko z białymi domami), ponieważ większość wyglądała nadzwyczaj przeciętnie. Oczarowała nas za to docelowa Tavira. Może nie do końca dworzec autobusowy, na którym nie było nikogo, kto mógłby udzielić jakiejkolwiek informacji, także nikogo, kto sprzedawałby bilety w kasie. Jednak trudno mi się było o to martwić, gdy przez szybę owego dworca ujrzałyśmy prześliczne zabudowania miasta nad Rio Gilão.

Nie wiedzieć czemu, na sam postanowiłyśmy się udać w zupełnie przeciwną stronę, w górę (Żuana zakomunikowała, że lubi się wspinać po prostu), i okazało się, że trop był prawidłowy (de verdade, nie przygotowałyśmy się wcale do podróży), gdyż znalazłyśmy ruiny Castelo de Tavira z ogrodem, schodami stromymi i wąskimi bez barierki i przepięknym widokiem na miasto oraz na Igreja Santa Maria do Castelo. Do pełni szczęścia niewiele nam trzeba było - só um galão ou um bolo pequenino, zatem udałyśmy się w dalszy spacer. W trakcie poszukiwań kafejki niedrogiej, przyjaznej i najlepiej wypełnionej Portugalczykami, odkryłyśmy kilka ciekawych os monumentos przypominających o epoce rzymskiej tych regionów, takich jak kolumny doryckie. Zastanawiałam się, czy rzeczywiście są pozostałością tychże czasów czy może po prostu nie tak dawno wybudowaną quase-atrakcją działającą na turystów. W każdym razie wkomponowują się wspaniale w krajobraz nadrzeczny wraz z palmami, większymi i piękniejszymi niż w Faro.

Między krętymi uliczkami znalazłyśmy też przepiękny ogród z ławkami, palmami i małym, uroczym kościołem. Podwieczorek, śniadanie czy też kolację postanowiłyśmy zjeść w prawdopodobnie najbardziej ekskluzywnej możliwej kawiarni (ilu Brytyjczyków, panie, ilu, ciastka nam wykupili!), ale wcale nie było tak drogo, więc się, mamy nasze, nie martwcie.

Widok za to miałyśmy na o fonte, kolejny o monumento estranho i mini praça.

Uroczo, bardzo uroczo było, dopóki nie zaczęło padać i resztę wycieczki spędziliśmy stojąc pod budynkiem z kolumnami przypominającymi nieco krakowskie Sukiennice (no ale bez przesady) tocząc rozmowy po portugalsku we wersji brazylijskiej (odeio, aua!). Wycieczka nasza długa nie była, ale za to jaka przyjemna jak na niedzielne popołudnie. Pierwszy krok w działaniu "podróże" poczyniony, trzymajcie kciuki... albo po prostu przyślijcie nam kilka euro na następne wojaże, a i zdjęć będzie tu mnóstwo! :)

martes, 5 de marzo de 2013

"Dance, otherwise we are lost"

Witajcie!

Jako że przypadła moja kolej w pisaniu, długo, bo aż całe 3 sekudny (z pomocą Aleksandry) rozmyślałam o temacie, który moglybyśmy poruszyć. Po tej wyjątkowo długiej debacie, wpadłyśmy na pomysł by wspomnieć co nieco na temat... TAŃCA, tak, TANIEC w FARO brzmi nieźle. Ma on bowiem wydźwięk wszelaki, wiele aspektów, rodzajów, form i przesądzony jest treścią, o której należy napomknąć.
A zatem... lekko rozleniwione i żądne przygód as meninas de Erasmus, twardo postanowily sobie zadbać nie tylko o rozwój intelektualny, ale przede wszystkim o pogodę ducha i ciała. A Joana, jako zapalona miłośniczka tanecznych form wszelakich, liczyła po cichu, że uda jej się odkryć smak portugalskiego orientu. Niestety po licznych i męczących poszukiwaniach, zrozumiała, ze jednak taniec orientalny nie jest zbyt mocną stroną Algarve (a i reszty Portugalii również). Ach, jaka szkoda (musi udać się specjalnie do Hiszpanii, by tam rozwijać swoje umiejętności brzuszne. Trzymajcie zatem kciuki!). A Joana myślała również (myślał indyk o niedzieli...), że skoro Faro jest taaak blisko Andaluzji, Flamenco będzie się wręcz wylewać na każdej uliczce, w każdym klubie, szkole, miejscu, whatever. Jakże się jednak przeliczyła, tragając swoje ciężkie, nowiutkie buty, które miała zamiar eskploatować tutaj dniami i nocami. Na temat Flamenco, Faro, jak i jego okolice, milczy. Znów trzeba będzie odwiedzić specjalnie Hiszpanię...

No nic. Nie można jednak dać za wygraną. Pierwsza lepsza znaleziona ulotka, na uniwersyteckiej tablicy: AS AULAS DE DANCA CONTEMPORANEA. Serce zabiło mocniej, wróciły wszystkie wspomnienia i tęsknoty związane z tą formą tańca, ostatnio nieco zaniedbaną przez brak czasu. Dziewczęta spisują dzielnie horario, ażeby experimentar (nie provar!) pierwszej lekcji, które zazwyczaj są tutaj gratis. A Szana, w sercu której, również rozbudziła się uśpiona ostatnio miłość do tańca, dzielnie towarzyszy zapalonej, czy może raczej napalonej na taniec koleżance. Szukają, planują, kminiją, porównują... niestety, kolejny zawód. Sala okazuje się pusta, ciemna i oczywiście zimna, jak wszystko o tej porze roku.

No nic. Próbujemy dalej...
Wystarczy wpisać w google taniec - Algarve, tudzież taniec - Faro, a od razu wyskakuje wdzięczna nazwa ACADEMIA DE DANCA DO ALGARVE, a w niej oferta iście sympatyczna: SALSA, BACHATA i KIZOMBA. Tak, te trzy formy, tańców latino/afrykańskich, zdecydowanie tutaj królują. Sam fakt, ze cada sexta e cada sabado, od godz. 23:30 do 1:30, można praktykować salsę w największym klubie Faro, z czego as meninas de Erasmus skrzętnie korzystają.



Początkowo nieco nieśmiałe, udały się na pierwszą lekcję KIZOMBY. Trzy sekudny wystarczyły by całkowicie zakochać się w instruktorze. Tutaj, chwila na och, ach, uch i pełen zachwyt nad tym, jak mężczyźni (dosłownie wszyscy) tutaj tańczą. Nieważny wiek, nieważny urok, tudzież jego brak. Większość (pozdro dla Pana M.) ma tutaj wyjątkowe poczucie rytmu i wiele chęci do czerpania radości z tańca. A Joana, która doświadczyła w tym zagadnieniu już wiele, jest szczerze zachwycona. Bo czy wyobrażacie sobie sytuację, że na sali jest więcej mężczyzn od kobiet? W Polsce, raczej nierealne.  Zaś coisa, która nas zdziwiła to fakt, jaka dysproporcja występuje pomiędzy tańczącymi tutaj mężczyzami a kobietami. Bo jak by to delikatnie ująć... nie ubliżając nikomu, kobieta MADEIRA w tańcu, to zjawisku tutaj iście powszechne, aż dziwne, dziwne, bardzo dziwne. Jednak nam to nie przeszkadza, możemy pokazać się z lepszej strony jako dzielne as polacas, które dziewerdźadźy, sabem dancar :)

Pewnie jesteście ciekawi, jak się skończyła nasza przygoda z "chęcią" zapisania się na zajęcia. A więc po skrzętnej analizie, zarówno przystojnych instruktorów, jak i naszych skromnych kieszeni i ubogiego czasu (bo przecież trzeba imprezować), z bólem serca musiałyśmy zrezygnować z KIZOMBY z naszym tanecznym guru (widując go jednak w każdy piątek i sobotę na wyżej wspomnianej salsa - praktyce), na rzecz jednak nie mniej urodziwego Sr. Gil, który raduje nasze serca i wypełnia taneczne umysły w każdy poniedziałek i środę, ponad 2 godz, na uroczych aulas de salsa e bachata. Także kochani, po powrocie, po taaaak intensywnym kursie, będziemy mogły dzielić się z Wami naszymi nowymi umiejętnościami. Wspomnę tylko, że zajęcie te wyjątkowo tanie, bo sposnorowane przez nasz kochany uniwersytet, nie wyniosą więcej niż 80 euro na cały semsetr! Możecie to sobie wyobrazić? No może nie wszyscy mają świadomość, jak drogie są lekcje tańca wszelakiego w Polsce, ale z moich obliczeń, ten sam kurs, nasze polskie realia, kosztowałby... uwaga... około 160 euro (jak nie więcej!).... zatem, nie pozostaje nic innego jak tylko tańczyć, tańczyć, tańczyć i jeszcze raz tanczyć, bo tutaj naprawdę jest z kim!

P.S. Na miły koniec, dzielimy się video naszego guru, który ma więcej energii, radości życia i usmiechu, niż sala co najmniej 50 ludzi. Zatem... enjoy i nie zapominajcie, jak ważny w życiu jest taniec! ;*