miércoles, 27 de febrero de 2013

Żuana fez anos!



Jako że w naszej małej mieścinie najlepsze imprezy mają miejsce we wtorki (ladies night - entrada e duas bebidas gratuitas :o) i akuratnie w piątki (muzyka jak w każdy inny dzień, ale wszyscy idą!), na passada sexta-feira jak zwykle wybrałyśmy się na jedną z nich, co by dobrze rozpocząć świętowanie urodzin Żuany. Ponieważ było to już jakieś 5 dni temu nie jestem w stanie powiedzieć, co dokładnie robiłyśmy i gdzie byłyśmy, wiele dni i nocy zlewa się w jeden kolorowy sen, ale prawdopodobnie tańczyłyśmy do późna w First Floor, jako że dokładnie

pamiętam, iż wstać w sobotę nie mogłyśmy wcale i nie była to zasługa jedynie ciepłej pościeli (nieporównywalnie cieplejszej niż aktualna temperatura pokoju). Jeszcze ciężej z bólem głowy było się nam ogarnąć, by wreszcie zrobić jakieś zakupy, a gdy i to się udało, w naszym przydomowym Pingo Doce (odpowiednik polskiej Biedronki, ale uwierzcie - naprawdę tanie to jest tylko wino i... ciasteczka czekoladowe) zabrakło tak oczekiwanej na naszym stole polskiej żubrówki (oprócz wyborowej, a ta tylko w jednym z klubów, to jedyny dostępny tu polski alkohol), co by swojsko przywitać gości. Na polepszenie humoru przy kasie Żuanie zabrakło kilku eurocentów do możliwości płacenia kartą, niestety solenizantka zamiast wziąć batona tudzież inny produkt za preco baixo, postanowiła wypłacić z bankomatu brakujące o dinheiro. Gdy już co nieco wydobrzałyśmy, trzeba było się zacząć przygotowywać na imprezę główną, na którą wcale nie miałyśmy ochoty. Na wczesny wieczór (czyt. 23:00 - i tak wszyscy się spóźnili) do naszego pięknego mieszkania na tak zwany bifor została zaproszona grupka naszych znajomych erasmusów. Nie przewidziałyśmy, że zdanie "zabierz ze sobą swój alkohol i przyjaciół" jest tak dosłowne, że z zaproszonych 10 osób zrobiło się jakieś 25, a wszystko w naszym biednym salonie przy zdziwionych minach wszystkich lokatorów. Jedyny niezaproszony współlokator (zgadnijcie który) przyszedł, siadł na kanapie i udawał, że rozumie Hiszpanów. Większość gości (80% Hiszpanie) nie miało pojęcia, czyje to mieszkanie i nawet "Sto lat, sto lat..." w wykonaniu Szany i kolegi z Granady niestety nie sprawiło, żeby ludzie zrozumieli, z jakiej okazji jest walne zebranie w naszym domu. [Pozdrawiam z tego miejsca wszystkich Erasmusów, którzy zaskakują nas swoją wiedzą na temat języka polskiego ("dzień dobry", "daj mi buzi" oraz... "dobra, dobra") a także również Brazylijczyka, który pewnego pięknego dnia w Mobility Office zaśpiewał nam niespodziewanie: "zima, zima, zima, pada, pada śnieg!"



Żuana dostała też kilka prezentów Imprezy nie ogarnęłam, ale na szczęście szybko i sprawnie już około drugiej udało się wszystkich wypchnąć na klatkę schodową, gdzie 20 osób czekało na windę tak intensywnie, że wyszedł sąsiad i groził wezwaniem policji. Po 10 długich i krzykliwych minutach Hiszpanie zrozumieli, że winda nie działa i poszli schodami. Na mieście oczywiście zgubiłyśmy większość gości. Sobota ponownie nie zaskoczyła - z okazji przyjezdnych z różnych części Algarve muzyka w naszych ulubionych klubach była po prostu straszna, humory się popsuły, nie uratował sytuacji ani barman o smutnej twarzy ani pan anarchista.














W niedzielę, czyli adekwatny dzień urodzin Żu, postanowiłyśmy wybrać się na plażę, gdyż, taaak, świeciło pięknie słońce. Zanim to uczyniłyśmy cała Szanowa rodzina zgromadzona na obiedzie z okazji urodzin mamy Szany (mamita, jeszcze raz wszystkiego najlepszego!) zaśpiewała przez skajpa "sto lat" dla Żuany. Na plaży wiatr wiał, ale postanowiłyśmy coś zjeść i urodzinowy obiad zamówiłyśmy w pracy Pana Psa, kusząc zły los, gdyż musiał nas on obsługiwać (que empregado de mesa!). Wieczorem, co by nie zwariować, wybrałyśmy się na portugalską a cita do Forum Algarve na McFlurry z M&Msami, ale o tym ciekawym miejscu może kiedy indziej. Na marginesie muszę przeprosić za rzadkie dodawanie notek - zajmujemy się 20 godzinami zegarowymi zajęć na przepięknej uczelni, przesiadywaniem w jeszcze piękniejszej bibliotece (Don Quijote po portugalsku... zwariowałyśmy!) lub stołówce lub na dworze łapiąc słońce, także próbą ogarnięcia tego, co się w Polsce dzieje na zajęciach (BUZIAK dla ADY!), chodzeniem na tańce, plażę i imprezy. Oraz tym, że jest nam zimno. Brrrr!

jueves, 21 de febrero de 2013

Ze studenckiego dzienniczka...

Wieczór, w którym decydujemy się zrezygnować z codziennego nocnego machania pupami, w rytm brazylijskiej muzyki, wydaje się być wieczorem bardzo oryginalnym i... niecodziennym.
Dzisiejsza noc w Faro jest bowiem nadzwyczajna. Zatapiamy się w swoich myślach i w odrębnych czterech ścianach, wsłuchujemy się w odgłos deszczu. Chuva, jeju, chuva w Faro... a mimo wszystko jest tak spokojnie, i tak... przyjemnie...

Nie myślcie sobie jednak, że studiowanie w Portugalii to tylko czysta przyjemność. Co dzień zmagać się musimy z tysiącami problemów i problemików wszelakich, tych na płaszczyźnie formalno-językowo-kulturowo-papierkowo-uczelnianej przede wszystkim. Ciężko jest bowiem wstać o 7.30 by dojechać na zajęcia o wdzięcznej nazwie Gramatica Espanhola, w sytuacji, gdy spało się zaledwie 3 godziny (niemożliwym jest podarowanie sobie wtorkowego "Ladies Night", perspektywa otrzymania 2 bebidas gratis, zdecydowanie kusi). Dalej, ciężko dobiec na autobus, który sai wyjątkowo punktualnie, a nawet jeśli się uda, nie łatwo jest poradzić sobie z oderwaniem biletu, tuż po usłyszeniu wdzięcznego PIP, oznaczającego że miesięczny bilet z brzydkim zdjęciem z Polski działa, uffff.

Nie łatwo jest wytrzymać w lodówce, potocznie zwanej tutaj uczelnią, gdy za oknem świeci słońce a nam, odmarzają z zimna paluszki... nie łatwo również zrozumieć nieśmiałego Portugalczyka z dziewiczym wąsem, który na pytanie "Jaką częścią mowy jest słowo FACUNDO (nam kojarzące się jedynie z miłością Natalii Oreiro)", odpowiada - czasownik (w takich momentach możemy mieć tylko nadzieję, że trafilyśmy na swój poziom, językowy, nie intelektualny).
Nie zawsze również łatwo jest zrozumieć Pana Professora, który specjalnie dla dwóch biednych Polek poświęca się i zajęcia z hiszpańskiej literatury prowadzi po... hiszpańsku. Wszystko cudnie, tylko dlaczego przy temacie el Mio Cid rozwodzilismy się na temat kochanków córki Alfosna, Tereski i losów jej krewnej Urraci? (Pozdrawiamy Pana Bałabucha, dzieki niemu nasze życie jest łatwiejsze).
Ciekawi Was zapewne również los ulubionego prof. PP który obecnie może rozwinąć skrzydła na zajęciach z literatura estrangeira. Dlaczego? Wyobraźcie sobie, że temat wcale nie inny jak poezja afrykańska, a z nami kolega prosto z Cabo Verde. Słodko, multikulturowo.


Gdyby nie fakt, że nasz uroczy uniwerystet (pozdrawiamy Lublin) i jego najnowsze rozporządzenia znacznie uprzykrzają nam nasze "spokojne" życie, byłybyśmy szczęśliwe. Bo i żaluzja już nowa, czysta i pachnąca... i piesek złagodniał (pomimo muzyki techno, jaką nam serwuje co noc), i może znów zacznę niebawem używać telefon (by móc się bawić w portugalskie smski na imprezie o nazwie "Call me maybe") i może nie będziemy już głodne (dzięki pysznym obiadkom na cantina).
Wciąż jednak coś nam zakłóca nasze "spokojne" życie i może dlatego myślimy często o Was wszystkich, bez wyjątku i myślimy... jak to będzie wrócić, jak to będzie wrócić, wrócić, kiedyś wrócić, hej!




jueves, 14 de febrero de 2013

Gambelas

Po dwóch tygodniach codziennych imprez, pokładania się na sobie, wstawania o 14, "nao fazer nada" pokręciło nam się już kompletnie w głowach. Leżenie plackiem między salonem a naszą wampirzą lodówką (tj. pokojem), absolutne uzależnienie od fejsbuka i wieczne czekanie na imprezę zabolało tak przykro, że zatęskniłyśmy za nauką. I... jest! Wreszcie zajęcia! Nasz nadobny Universidade do Algarve podzielony jest na dwa kampusy: Penha w centrum (okej, właściwie w Faro to wszystko jest w centrum...), gdzie zajęcia mają ludzie z kierunków różnych (pedagogika, turystyka, zarządzanie i inne) oraz nasze Gambelas, trochę oddalone od samego Faro, za to przepiękne i cudowne aż chce się uczyć. de verdade!

 

Pierwsze zajęcia o 9:30, ach "a lingustica portuguesa" w dziwnych drewnianych domkach - słońce przyświeca, wchodzimy w mini las, czujemy się jak na koloniach. W sali zimno (nie rozumiem, przyjechałam z Polski i ciągle mi zimno!), o professor pięć razy powtarza jedno zagadnienie przez 1,5h, co nie znaczy, że dokładnie wiemy o co mu chodzi. Coś mi się też nie wydaje, aby miało nam to pomóc we wrześniowych egzaminach. Klasa składa się z garstki małolatów i wielu starszych od nas osób (na oko 40-tki), słyszymy szepty "erasmus" (fama). Mniej więcej rozumiemy, co się dzieje na lekcji, ufff, mogło być gorzej. Jako że musiałyśmy sobie wybrać około sześciu zajęć, każde po cztery godziny (właściwie to może i więcej, co by nie odstawać od naszych iberyjskich os amigos polacos), ułożyłyśmy z wielkim trudem (oklaski dla Żuany!) plan czterodniowy (nikt tu nie robi lekcji w piątek... ciekawość) i tak sobie przesiadujemy na uniwersytecie do 22, kiedy to odjeżdża ostatni autobus do Faro. Pilne z nas Erasmusy, a co!
 

 Następne zajęcia dopiero za trzy godziny, rozkładamy się na kamiennych siedzeniach i po chwili dołączają do nas przypadkowo erasmusy, niektórzy z nich CAŁY ROK nie mają zajęć ("no nie ma dla nas zajęć po angielsku, to nie chodzimy"), odkrywamy stołówkę z pełnym obiadem tj. zupa z pieczywem, danie główne, a sobremesa, sok, sałatka za jedyne 2,50 euro (mama, nie głoduję!!!). Potem już tylko kawa (po raz pierwszy piłam expresso :3) przy godzinnym apanhar o sol, oczywiście przypaliłyśmy nosy i policzki jak prawdziwe os bifes. I znowu do zimnej klasy, Żuana trzęsie się, tym razem a literatura portuguesa, chyba jedyny przedmiot który nam się pokryje. Nie ma źle! Rozumiemy! A professora (zapalona i napalona na przedmiot, który wykłada) pyta Portugalczyków, kimże jest o virtuoso, Szana i Żuana gleba, czy chodzi o metaforę, drzewo, tudzież kwiat? Nikt nie wie, nikt nie odpowiada. O virtuoso okazuje sie być wirtuozem. Szana i Żuana w śmiech, może jednak coś tu zdamy? Następna lekcja to nasza umiłowana a literatura espanhola, chwalimy się przed wejściem swoim erasmusostwem, o professor ostrzega, że może prowadzić lekcje po portugalsku i załamujemy się, jak to? Żadnej lekcji po hiszpańsku? Nie. O professor nie może się powstrzymać i godzinę plecie wyłącznie po hiszpańsku "specjalnie dla Polek". Nie mamy siły na ostatnie zajęcia pod tytułem "Historia do teatro portugues", które w planie odbywają się do 22:30 (!!!). Okazuje się, że zajęć wcale nie było, więc uff, można już rozpocząć weekend. Jakże ciężko nam było!

 
I jeszcze z okazji dzisiejszych walentynek... Pan Pies rozwalił prysznic w swojej łazience, przyszedł do naszej, też prawie rozwalił nam, wyszedł spod prysznica, włączył na maksa muzykę rodzaju nieznanego aczkolwiek ciężką do zniesienia, otworzył drzwi swego pokoju na oścież i rozpoczął popisową serię pompek. Co tu się dzieje, to ja nie wiem. Najwyższy czas na fesztę.

lunes, 11 de febrero de 2013

O jakże ciężko...

Witajcie ze środka nie do końca gorrrącego karnawału!



Dziś wpis iście pesymistyczny, gdyż traktujący o tym, jak bardzo ciężko jest być polskim ERASMUSEM.

Dzień jak co dzień.
Każdego ranka, które okazuje się być już bardzo późnym popołudniem, otwieramy zaspane oczy nie widząc żadnej różnicy. Wciąż bowiem, niczym wampiry, pastwimy się w ciemnym i zimnym pokoju, gdzie promienie słońca nie docierają. Modlimy się w duchu by na zewnątrz, oceaniczny wiatr, przyniósł trochę więcej ciepłego powietrza. Wstajemy, mozolnie, ale wstajemy. Nadzieja na ciepły prysznic, który nas ogrzeje często zawodzi z prostej przyczyny - gorąca woda rzadko nawiedza nasze rury. Czasem się jednak udaje. Jakie szczęście maluje się wtedy na naszych twarzach, gdy chociaż przez chwilę możemy poczuć ciepło...
O jakże ciężko być polskim Erasmusem!

Nic nie robienie doprowadza nas do niezidentyfikowanych napadów przysłowiowych głupawek (a to dopiero 12 dzień). Liczymy jednak, że facebook'owo skyp'owe towarzystwo pozowli nam zachować resztki poczucia normalności w życiu społecznym (tym polskim przede wszystkim). Niestety nie pomaga. A szana biegnie po "Portugues XXI", jest pełan nadziei, że może tym razem się uda! Niestety... chęć zjedzenia pao alentejano tudzież ryżu z jogurtem za 2 euro, tudzież tureckich przysmaków, otrzymywanych od naszej ślicznej współlokatorki, jest o wiele mocniejsza niż, edukacja. Uczymy więc słodką Alę, jak się chama po portugalsku. Ala dzielnie liczy i czyta, jej sz,ż, rz, satysfakcjonują świeże nauczycielki. Ufff... przynajmniej ostatecznie udało się zrobić coś pożytecznego, naprawdę nie jest to łatwe!
Czasem nawet wychodzimy, mamy wiele planów i postanowień, ostatecznie gubimy się jednak w tym WIELKIM mieście i decydujemy iż lepiej wypić galao w domu bo przecież nie możemy prześladować wciąż naszego super-choreografa, który potrafi zrobić 6 obrotów na jednej nodze. Poczekamy do wieczora...

No tak... O jakże trudno jest być Erasmusem z Polski!
Nie możemy nawet iść na imprezę o przyzwoitej porze, nie możemy też jej ominąć już od ponad tygodnia, gdyż po prostu musimy nieustannie na nią czekać (nie ma najmniejszego sentido wychodzić przed północą...)
O jakże ciężko jest umawiać się z hiszpańskimi kolegami na 'hacer botellon', na godzinę 22. Sprytne dziewczęta z Polski, wzorując się na tym co uszłyszały na lekcjach hiszpańskiego, wiedzą bowiem, że lepiej jest iść przynajmniej godzinę później. Idą więć grubo po 23, lecz jakże przykro, gdy nawet po godzinnym piciu wina w polskim gronie, koledzy nie nadchodzą. Dziewczęta idą więc same, liczą spotkać wszystkich na miejscu. O jakże smutnno jednak, gdy po kolejnej godzinie czekania i samotnego picia caipirinhi z dużą ilością lodu, łagodnie mowiąc "wkurzone" dziewczęta decydują się zmienić miejsce i tuż przy wyjściu spotykają calą załogę bebada (oj, tam oj tam, 3 godziny później? Bez znaczenia!). Ole!

I jakże ciężko jest być Erasmusem z Polski, na którego nijak tutejszy alkohol nie działa (mamo, tato, możecie się nie martwić ;*). I jakże ciężko być "pięknymi" Polkami, które na parkiecie, otoczone samymi senhorami madeirami, chcąc nie chcąc, wyróżniają się w tłumie roztańczonych brazylijczyko-portugalczyków, którzy myślą, że w przebraniu tranwestyty uda im się podbić cały świat. Nie wspomnimy jeszcze o pięknych chłopcach, będących gitarzystami najlepszych zespołów, myślę, że na to przyjdzie odpowiedni czas i pora.

I jakże ciężko wracać każdego ranka, gdy słońce już wschodzi, i kłaść się spać, ze świadomością, że... jutro czy się tego chce czy nie, będzie dokładnie tak samo!


Tak, naprawdę chcemy się już uczyć! Jako dowód, milusi akcet, który rozczulił nasze polskie serduszka.

Pozdrowienia od Wisi, która patrzy na Was prosto z portugalskiej gazety. :)







viernes, 8 de febrero de 2013

Praia de Faro

Z naszej pięknej kuchni (akuratnie dzisiaj nieco zabrudzonej po wczorajszej turecko-irańskiej kolacji) codziennie rano w pełnym słońcu oglądamy kawałek Faro, Ria Formosa i ocean.



Chyba nie muszę nikomu mówić, jak bardzo w tych chwilach nie lubię naszego pokoju, znajdującego się dokładnie po drugiej stronie mieszkania, gdzie słońce nie sięga (szczególnie jak się uprzednio popsuło żaluzję na amen i ma się teraz wielki problem). Zatem niebo jest przejrzyste i słońce doskonale mieni się w wodzie. Możemy wypić poranną galao.

Jednak, co by nie było wam tak źle czytając nasze wynurzenia z raju, powiem, że mimo 16 stopni, wiatr nadyma atlantycki i zimno też nam bywa. Co zresztą wiadomo o Faro (li jedynie) choćby z naszych lekcji cywilizacji, to że miasto od samego oceanu oddzielają kilometry dziwnego zjawiska bagiennego zwanego Ria Formosa. Więc niestety to nie wygląda tak wspaniale, że idziemy na piechotę z domu 10 minut do plaży rozkładamy kocyki i opalamy się. Po 10 minutach możemy co najwyżej dotrzeć do doca z luksusowymi bądź nie łódeczkami. Zatem kilka dni temu w ramach niedzielnego łapania słońca postanowiliśmy wsiąść w autobus (jeden z czterech dostępnych w tej 60-tysięcznej mieścinie) i udać się na PRAIA DE FARO. Gdyby nie zahaczanie o wszystkie możliwe przystanki typu lotnisko (tak, tak, mają tu aeroporto!), myślę, że dojechalibyśmy w 15 minut, tymczasem zajęło nam to jakieś pół godziny (que tristeza, tao longe… :p).


Plaża duża, piękna, czysta. Fale oceanu nie jak w Nazaré, ale nie narzekamy. Nos już prawie czerwony!
Pan P. pokazuje nam gdzie pracuje, och jakie szczęście, że ma zniżkę. Bez SANGRIA się nie obejdzie. Wracamy – ile samochodów próbujących dostać się przez most na Ria Formosa, by tylko zobaczyć zachód słońca w to piękne lutowe popołudnie :)

martes, 5 de febrero de 2013

A chegada para Faro!

Urocza jak cała Lizbona stacja Oriente,
to miejsce, gdzie już w piątek żegna nas Żułauł (mas não vão e casem comigo!), a my z duszą na ramieniu próbujemy wepchnąć 80 kilogramów bagażu do luksusowego (Lisboa-Faro 22 euro, dla erasmusów 17 euro, ale przemilczmy, bo dowiedziałyśmy się po fakcie:p), aczkolwiek spóźnionego (czy kogoś to dziwi?) o comboio portugues. I znów nie możemy sie nadziwić: ochy i achy nad wygodnymi siedzeniami, ekranami, na których puszczane są filmy z napisami (finalmente percebemos algo :p) oraz miejscem na nogi. Jedna rzecz, o której nie oświecił nas Żułauł, to ten mały szczegół, że wraz z biletem dostaje się wyznaczone miejsce w pociągu. Po pół godzinie przyjemnej podróży i zakłócaniu ciszy i spokoju innym pasażerom (nie istnieją przedziały) naszym szemrzącym polskim (tratavamos de falar espanhol, mas ja nao conseguimos) zaskoczyło nas dwóch panów bulwersem, że to ich miejsca. uch, zatem głupiutkie zabrałyśmy się szukając pomocy w oznaczeniach, bo czymże jest tajemnicze „6” na bilecie? Miły starszy pan, wyjaśnił, że powinnyśmy się udać do innego wagonu. E outra vez com todas as malas przechodzimy przez pociąg jak idiotki, śmiejąc się i przeszkadzając biednym pasażerom. Trafiamy na miejsce! Jednakowoż Żuana zapomina kurtki (a pewnie i głowy) i po godzinie znów musi robić z siebie a idiota wśród portugalskich uśmieszków. Opisałabym wam krajobraz, ale zdążyliśmy ledwo na ostatni wieczorny pociąg, więc generalnie nic nie widziałyśmy przez szyby. W trzy godziny przebyłyśmy 217 km, może z dwoma przystankami (ai, Albufeira!). Lekki stres pojawił się przy wysiadaniu z pociągu, jako że miałyśmy polegać na nieznajomym Portugalczyku (que raparigas tao responsaveis!). Okazał się małomówny (lub też przyzwyczaiłyśmy się do pana lisboeta), ale w miarę pomocny (no dobra, w ciągu 15 minut przechodzenia ze stacji do domu przez 10 minut nie ogarnął, że trzeba pomóc Żuanie, która przewraca się z walizką – ach te chodniki z kamienia). Nasz fart dotknął fazy PRZEFART, kiedy okazało się, że mamy pokój w centrum za pouco preco i to w sumie od zaraz (o senhor da casa przyszedł na drugi dzień, beijo, beijo, i wyszedł).


Mieszkanie jest ogromne, a ponieważ póki co w naszym pokoju pizga lodem, okupujemy salon i oglądamy portugalsko-brazylijskie bajki i telenowele. Nie możemy wejść do kuchni bo Irenka zapchała zlew (de verdade Iranka, której imienia nie możemy zapamiętać), a o nosso portugues kupił nam ciastka (bolos de Feijão) i się obraził. Całe szczęście, że pracuje, bo musiałybyśmy kupić mu smycz do wychodzenia na spacer connosco.

...zatem ALA MA KOTA, A ŻUANA I SZANA IRENKĘ I PSA.

lunes, 4 de febrero de 2013

O encontro com a típica comida portuguesa


...czyli 10 pierwszych portugalskich smaków!

To dopiero początek, jednak a Żułana e a Szana, zdążyły zdegustować niektóre typowe potrawy, jakich skrzętnie uczyły się do egzaminu (niespełna dwa tygodnie temu!). Pierwsze starcie, wszystkim znana
"Sopa de pedra", która faktycznie jest tania (ok. 2 euro), i faktycznie, zawiera w sobie duuuużo PORCO (wieprzowina), MORCELA (kaszanka) e pływająca kapusta. Jedzona w zupełnie ekstremalnych warunkach, na stojąco, w tłoku, krzyku i totalnym  n i e o g a r z e, nie zaskoczyła nas jednak smakiem. Definiując jednym zdaniem, coś pomiędzy polskim bigosem a forszmakiem. Cóż, cieszymy się iż spróbowałyśmy, ale być może był to pierwszy i.. ostatni raz.

Pasteis de nata(L)
Można je dostać wszędzie. W smaku, nic specjalnego (francuskie ciasto + budyń) za to obsługa z typowym duchem portugalskim (cheio de sonrisa e muito comunicativo e falador). Kosztowane po raz pierwszy w naszej kochanej Lisboa! <3




Imperial! 0.2l (1 + 1 = 1.20 euro!)
Piwo jak piwo. Za to jakie zdziwienie kiedy mężne as polacas zamawiają je na śniadanie o godz. 15, zaraz po zjedzeniu bułki, ciastka i uwaga: CAFE com LEITE, które wzbudziło zdziwienie nie tylko w przystojnym empregado de mesa, ale nawet w siedzącej obok crazy brazylijce (o pochodzeniu portugalsko-niemiecko-angolańskim). WTF?!



Ginginha e CAIPIRINHA com "FRANGO", tzn... morango, eckhm.
Mmmm... wciąż pamiętamy miniony smak słodkiego likieru, który niczym się nie różni od babcinej naleweczki wiśniowej i wcale nie jest tak forte, jak nas ostrzegano "przed" (jednak kosztuje jedynie 1 euro, a jak się porozmawia z brazylijską kelnerką o sytuacji ekonomicznej jej kraju, poleje nawet za darmo ^^). Caipirinha zaś... hum, bardzo doce, bardzo, ale za to jak działa! Eckhm.

Bolo de arroz
Długo wyczekiwane ciasteczko, które zapragnęłyśmy skonsumować wraz z "pyszną" kawą, tuż nad oceanem. Mocno opalony empregado de mesa, zalotnie uśmiechając się, podsunał nam jednak... coś na kształ babeczki, składającej się jedynie z wszysztkim dobrze znanego jasnego biszkoptu. Lekko zdezorientowane pytamy naszego wiernego przewodnika Andre, gdzieś się podział ten ryż? On jednak wzrusza tylko ramionami, cicho odpowiadając: w środku.
Acha! (A 1.20 euro przepadło...)


Café com natas
Znudzone ciągłym proszeniem o Galão tudzież po prostu o café com leite (ku wiecznemy zdziwieniu), walczna a Szana e a Żułana decydują się igrać z losem! Zamawiają więc słodko brzmiącą kawę z bitą śmietaną. Wyżej wymieniony opalony kelner, tak samo zalotnie podaje dwie filiżanki, z których wręcz wypływa słodka piana, posypana czekoladą. As raparigas i Andre (outra vez) żwawo zabierają się za konsumpcję. Na dźwięk obijających się o brzeg fal ocenau, nakładają się achy i ochy. Jakie smaczne! Niestety przyjemność nie trwa wiecznie. A Szana, której udało się dotrzeć do "kawy" pierwszej, zdegustowana krzyczy: o fuu! Toż to americana! Niedobrze mi! W rzeczy samej, kochana, w rzeczy samej... dobrze że chociaż podali do kawy mini słodkie ciasteczko, o dźiwnej nazwie "lengua de gato...".

Sangria!
Wszystkim dobrze znana Sangria (Olé!), ta z Biedronki, za niecałe 13 zł, odwieczny trunek wszystkich studentów, może się brzydko mówiąc, schować. Podana w średniej wielkości garrafa, biała Sangria, niezwykle rzeźka, lekko musująca i słodziutka. Do tego cała mikstura owoców (kiwi, maças, laranjas), swtorzyły istny raj dla podniebienia. Mmm... nie możemy się doczekać kolejnego razu!



Rissóis de Camarão

Pierwszy dzień na uczelnianej stołówce. Podekscytowane dziewczęta postanawiają "wypróbować" studenckie menu. Do tradycyjnego galao, które okazało się przyjemnym i wyjątkowo tanim (0.65 euro!) a Szana e a Żułana, ryzykują kolejny raz. Wybierają coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się być słodkim ciastkiem. Mmm... jakże pozory jednak mylą. A Żułana czeka na pierwszy krok Szany, milcząco spogląda na jej twarz. 3,2,1... o jej, jakie to tłuste! Tłuste?! Jak to? O jej! To jest ryba! O matko, jak śmierdzi
Ale w końcu coś, czego w Polsce dostać nie można. Hmmm, to prawda, zjedzmy zatem  do końca, tak wypada. Ble, chyba mi niedobrze... mnie też. Muszę zagryźć ten obrzydliwy smak jakimś pastel de nata, kwituje a Szana i zdegustowana, ponownie ustawia  się w kolejce.
Cóż, pieróg z krewetkami? Po nazwie można się było domyśleć dziewczęta. Doprawdy. Oj głupiutkie, głupiutkie. Za to ceny w naszej cantina, baaardzo gostamy. *.*


Vinho "PALMELA"
Pierwsze wińsko, jakie wpadło, oczywiście przypadkiem, dziewczętom w ręce. Skusiła je wyjątkowo niska cena  (jedyne 1.67 euro!) i fakt, ze na okładce widnieje kształt castelo (no, może jednak tylko ta cena grała rolę). Nie mniej jednak, wino wyjątkowo cierpkie aczkolwiek jak na swoją cenę, całkiem zacne. To prawda, że wino w Portugalii to akurat się opłaca pić. Bardzo!

I na koniec dygresja natury konsumpcyjnej...
McDonald wszędzie taki sam, a jednak nie ten sam!
To nic że od naszego przyjazdu do Faro minęły zaledwie 3 dni? A my zdążyłyśmy odwiedzić McDonalda już co najmniej dwa razy. Co nas jednak bardzo zdziwiło, to fakt, że sprzedają tutaj nawet zupy! WTF?! Jeszcze nie miałyśmy okazji kosztować, ale prędko to zrobimy i wrażeniami się podzielimy.

I dygresja natury konsumpcyjnej numer dwa...
Czy wiecie, że PEPSI kosztuje tutaj mniej niż większość butelek wody mineralnej, czyt. jedynie 1 euro!? Woahhh, witaj raju, i witaj próchnico!


c.d.n...

domingo, 3 de febrero de 2013

Bem-vindo Lisboa!



Jaki jest dystans między Warszawą a Lizboną? Między Lublinem - Warszawą i Lizboną? Między Rzeszowem, Lublinem,Warszawą i Lizboną? A Boguchwałą, Rzeszowem, Lublinem, Warszawą i Lizboną? A FARO?!
Brak czasu, stres i niepewność, czy w ogóle uda nam się wyjechać, uniemożliwiły nam jakiekolwiek przemyślenia na ten temat. Pakowanie w przeciągu doby, pranie i suszenie ubrań na każdym możliwym kaloryferze, załatwianie dokumentów na ostatnią chwilę i brak snu, który pozostał jedynie luksusowym, niespełnionym marzeniem...

Nieważne.
5:00 da madrugada i as wystraszone raparigas estao no warszawskim aeroporto. Kolejne minuty stresu ciągnął się w nieskończoność. Na mente deles jedynie  świdruje uma pergunta: czy zaakceptują nasz extra, erasmusowy bagaż, o wdzięcznej wadze 10 kilo, gdzie nie zmieściły się już pierogi i dodatkowe obcasy? Dlaczego lot do Madrytu o 10:30 już od piątej ma check-in i właściwie tylko gejty do Lisboa są zamknięte? Ciemność, krótkie i niełzawe pożegnanie z Polską, ostatnie zakupy (cola po 7 zł?!) i koszulka z mapą ojczyzny i już, wchodzimy między pasażerów, gdzie słyszymy znane i nieznane "ta bom" czy
"olha" tudzież "tudo bem?". Coraz bardziej podekscytowane, wchodzimy na pokład. Opalona hospedeira de bordo z pieknym uśmiechem i lśniącymi zębami, uprzejmie mówi "Bom dia". Zajmujemy miejsce, zapinamy pasy. W schowkach portugalskie gazety, na ekranach portugalskie animacje dotyczące seguranca. Niecierpliwa Szana zajmuje miejsce przy oknie. To jej pierwszy lot samolotem! Podekscytowana kręci się na siedzeniu, odlicza 3,2,1 leeecimy. Linie TAP, mimo brudnych skrzydeł samolotu i cholernie drogich biletów (jeden 570zł, caralhos!!!), wydają się profesjonalne i przyjazne klientom, szczególnie, jeśli chodzi o dobry posiłek.

Zatem zbliżamy się do Lisboa, widać ocean, wiatraki i białe domy, ziemia siedmiu wzgórz (o nosso professor nie kłamał :3). Stres chyba tylko o to, czy nie połamią nam się walizki i Pan Szanowny Portugalczyk zdoła wstać o 11, by nas powitać czule.
Wychodzimy, słońce, zielona trawa na lotnisku i rześkie powietrze. A Szana trafnie spostrzega iż pachnie basenem. A Joana nie zaprzecza. Dalej, as palmeiras. Woooooow! Jesteśmy w raju! Ay, Benjamim!









Tylko gdzie ten Żułauł...

W tak zwanym między czasie, nieznajomy Pan Polak prosi o pomoc. A Szana biegnie w podskokach by móc zapytać o os bilhetes em portugues. Uff, zrozumieli.

Dalej... już tylko... zaskoczenia. O Żułau, okazał się Hipso-Jezusem o długiej brodzie i z czerwonym emo-paskiem. Mamy jednak szczęście... O homem niezwykle hmmm... maluco (e "um pouco" ...), w niespełna 30 godzin, pokazał nam czyste coração de Lisboa i rozwiał nam wiele wątpliwości...







Palmy, wszędzie palmy! Pierwsze skojarzene to Miami Beach. "tam powietrze ma inny smak", oceaniczy, osiadający nadwybrzeżną mgłą. Czy jako Polki bardzo się wyróżniamy? Większość ludzi ma czarne lub ciemnobrązowe włosy, rzeczywiście, jest też (trochę nas to zaskoczyło) wiele osób o ciemnej karncji. Przeraża sposób, w jaki poruszają się samochody i piesi - dosłownie "każdy sobie rzepkę skrobie", wszyscy łażą jak chcą, szczególnie chętnie jak najdalej od przejścia, a nasz przewodnik śmieje się, gdy
krzyczymy, że nie można iść, bo "VERMELHO!!!" i gładko przechodzi między jedną kremową taksówką a drugą i dziwnym trafem nie wpada pod żółty mały tramwaj, tak typowy dla Lizbony. Policja udaje, że nie widzi.


Lizbona jest piękna, nawet przystanki metra świecą azulejos i pomarańczami. Chodzimy między wzgórzami, dzięki temu nie mamy problemu, by z każdego miejsca zobaczyć piękny krajobraz. 



















Urzeka bliskość oceanu - z chaosu stolicy wyjawia nam się romantyczna mini plaża, gdzie mogłybyśmy chyba zostać na zawsze, szczególnie w cieple słońca (godzina szesnasta!). Co drugi monumento przedstawia króla na koniu (dom Henrique Afonso czy jakoś tak), obok różnych restauracji koncerty dają dwuosobowe grupy śpiewaczek fado i ich gitarzystów. Urzeka ogromna Fonte de Monumental da Alameda, romańska, wokół której jak gdyby nigdy nic wybudowane zostały bloki i plac zabaw. 




Metro ma więcej niż jedną linię, a bar "paixao do amor" z rurą na środku to pozostałość (czy dziedzictwo?) średniowiecznego burdelu.

O BAIRRO ALTO a NOITE to spotkanie z żywą kulturą Brazylii. Słodkie, kameralne i darmowe (!) koncerty, które niemal wychodzą na ulicę (gdzie wszyscy chętnie piją i palą - kultura typowa de hacer botellon), gdzie nie liczy się wiek, pochodzenie, tylko muzyka, którą czuje się wewnątrz.



...to nasze pierwsze wrażenia z Lizbony, w której zdecydowanie NIE da się nie zakochać...

sábado, 2 de febrero de 2013

A Szana e a Żułana em Portugal!


Olá Ola! Já nao es espanhola!

Trudno w to uwierzyć, ale tak, stało się, jesteśmy w PORTUGALII! 
Ciężka, burzliwa, pełna łez i cierpienia droga doprowadziła nas na wybrzeża pachnące saudade do mar. Tysiące wyobrażeń, myśli i skojarzeń które tak skrzętnie kumulowałyśmy w umysłach, w końcu trafiły na grunt, w którym mogą skonfrontować się z rzeczywistością.
Wiem, że tak samo jak i mnie, wciąż nie opuszcza Cię ten nieznośny ucisk żołądka, który nieustannie towarzyszy nam od niespełna trzech tygodni. Wierzę jednak, że pronto znajdziemy przytulny apartamento, z widokiem na pływające golfinhos, z música brasileira obijającą się o ściany i z tym słońcem, które tak przyjemnie siada nam na ramionach, ai Benjamim! 

Mam nadzieję iż nasze 36 kilo,

które mężnie dźwigamy od stacji do stacji, chociaż w kilku procentach, zastąpi nam to, za czym z pewnością będziemy tęsknić. Polska flaga w walizce, ciepłe słowa przyjaciół i smak babeczek z delfinami, podtrzymuje nas jednak na duchu i dodaje wiary w siebie i nasze malucas pomysły i możliwości.
Niezmiernie wdzięczne latynoskiej krwi za pomoc w odnalezieniu się w pierwszych chwilach na Ziemii pełnej zielonych palmeiras, rozpoczynamy życie w południowej Portugalii, pędząc luksusowym comboiu 177 km/h, gdzie temperatura interior, wynosząca aktualnie 22 graus, przewyższa temperaturę otoczenia jedynie o 7 stopni! (Ola, jesteśmy "ugotowane", mais quente do que os brasileiros). Mamy jednak nadzieję iż typowo angielskie zjawisko o kolokwialnej nazwie "bifes" nie dosięgnie naszych
wampirystycznych karnacji. Oxala, Ola, oxala!

Entao, ze słowami na ustach "Havemos de voltar", witamy w portugalskiej dżungi, caralhos!

aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa

Droga JoHANNO, Żuahano i Azjo, 

nie stresuję się i nie martwię, chociaż jestem jakieś 3300 km od domu.
Podobno to szok pourazowy. Zanim udało nam się wyjechać, przebyłyśmy drogę przez mękę, która na zawsze pozbawiła nas ludzkich uczuć - de verdade, jesteśmy wampirami. Śpimy w nieogrzewanych pokojach, ciemnych, zamkniętych lodówkach, które mają typowy cheiro polaco.I tylko dyndający golfinho na ścianie

wyzwala w nas (w Tobie?) nieziemskie entusiasmo. Zatem nic nas nie dziwi. Może słońce palące w oczy i bliskość morza (actually oceanu, ale chyba nikt tutaj o tym nie wie, wszyscy, od północy do naszego południowego wybrzeża są przekonani, że opalają się nad morzem).
Próbujemy wszystkiego co się da by nie zgubić ani chwili z pięciu miesięcy. Nie boję się już, we dwie zawsze raźniej,może chociaż z Tobą, Johanno, porozmawiam sobie kiedyś pięknym hiszpańskim. Nie mamy gdzie mieszkać, ale póki co Portugalczycy (Brazylijczycy oraz africanos) wykazują radość z pomagania nam, biednym, pięknym i zagubionym AS POLACAS. Udaje nam się mówić po portugalsku, z pewnym zagubieniem odmieniania czasowników i a falta das palavras, jednakowoż jestem z nas całkiem dumna jak na nasz poziom i przewagę hiszpańskiego. Mam dziwne przeczucie, że DAMY RADĘ!


D l a c z  e g o   P o r t u g a l i a ?

Zatem jesteśmy wyrzutkami. Ucząc się dwa razy więcej hiszpańskiego niż portugalskiego, totalnym szaleństwem wydaje się pomysł jechania na pół roku do Portugalii. BA, na naszym kierunku pomysł jechania gdziekolwiek na więcej niż dwa tygodnie wydaje się pomysłem fatalnym, absurdalnym i szalonym (ajjj, malucas! ...ai, benjamim :3). Zatem jesteśmy wybrankami, to się czuło nawet od ćwiczeniowców, którzy przypominali mi o erasmusie od października na połowie lekcji (o Asi nikt nie wiedział :D). Może wybrankami losu straconego (przez dywizję hiszpańską). Nieważne. Od trzeciej klasy szkoły średniej  wiedziałam, że chcę iść na iberystykę i że chcę kiedyś pojechać do Portugalii. Że nie mogę tracić czasu i czekać na magiczne i niespełnione "kiedyś".

Jeden z najgorszych okresów naszego życia, czytaj styczeń 2013 roku, skończył swój żywot najpiękniej jak mógł - w stolicy Portugalii. Oby było tylko lepiej :).

c.d.n...