domingo, 20 de marzo de 2016

Évora

Nareszcie jest! Weekend, niedziela, czas lekkiego lenistwa po 3 tygodniach niesamowitego życiowego zamieszania! Chociaż mam wrażenie, że zamieszanie to trwa już co najmniej 6 tygodni, od kiedy tu przybyłam. Od piątku świętuję 10-dniową przerwę od zajęć na uczelni (ale oczywiście przerwy od praktyk tak długiej nie mam, więc jutro znowu wstaję o 7:00). Mogę wreszcie przestać zaniedbywać bloga oraz stos dodatkowych zadań na uczelnię. Mogłabym też się przejąć troszeczkę uczelnią macierzystą, ale wraz z zanikiem komunikacji w języku polskim, zaniknęła mi też zdolność pisania ładnych maili do wykładowców. Wczoraj na fali wydarzeń pojechałam na wycieczkę do Évory. Może kogoś zainteresuje, jak się tam znalazłam? Jakiś miesiąc temu wzięłam, chcąc nie chcąc, udział w pijackiej grze zorganizowanej przez organizację Erasmus Life Lisboa na Bairro Alto. Nie dotrwałam do połowy gry, oszukiwałam, nie chciałam pić szotów, tym bardziej bolało mnie płacenie za każdą stację gry 1-5 euro (takie zniżki mamy :x), prosiłam o pieczątki członków ELL bez wchodzenia do barów :D.
Ogólnie po kilku pierwszych stacjach przestaliśmy ogarniać i jak zwykle mając odrobinę rozsądku (warto dodać, że był poniedziałek), zdołałam wrócić do domu :D. Kilka dni później okazało się, że za sam udział w tej grze moje nazwisko zostało wylosowane i... wygrałam darmowy bilet na wycieczkę do Évory, miasta w którym akurat jeszcze nie byłam! Głupi ma szczęście, tak tak. Zatem wczoraj o godzinie 8:00 stawiłam się na Rossio i oczywiście z pewnym opóźnieniem ruszyliśmy z miasta. W samotnych wyjściach wspaniałe jest to, że MUSISZ poznać innych ludzi. Musisz. Poznałam kolejnych fantastycznych ziomków, ojaaa! Już od spotkania na Rossio zakolegowałam się z pewną Włoszką (jedna z moich ulubionych narodowości tutaj), a potem było coraz lepiej. Po niecałych dwóch godzinach drogi dojechaliśmy do deszczowej Évory, która leży 120km na wschód od Lizbony. Co takiego jest w Évorze, spytacie? Choć miasto jest małe i mieszka w nim ok. 50 000 osób (ale w średniowieczu nawet dwa razy więcej!), to centrum miasta zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto przeżywało rozkwit w XVII wieku, kiedy to otworzony uniwersytet oraz wybudowano wiele pałaców. Dzisiaj wygląda tak: Zadziwiła mnie zabudowa miasta. Okazało się, że wszystkie budynki, przynajmniej w centrum, obowiązkowo muszą być białe z żółtymi elementami. Odstępstwo wymaga pozwolenia od władz miasta i oznacza, że budynek ten jest szczególny i wyjątkowy. Pierwszym "szczególnym" budynkiem była Igreja de São Francisco, do której przylega jedno z dwóch najsławniejszych miejsc w Évorze, Capela dos Ossos, lekko makabryczne miejsce, w którym umieszczono kości 5 tysięcy mnichów.
Później udaliśmy się do uroczych ogrodów Jardim de Palácio de D. Manuel, w których się cudownie rozpadało :)
Nareszcie mogliśmy przejść do sławnego Templo de Diana, budowli pochodzącej z II wieku n.e. Spodziewałam się, czegoś większego, ale i tak jest uroczo.
Chyba najfajniejszym momentem wycieczki była "niespodzianka": odwiedzenie tajemniczego miejsca, o którym w planie mowy nie było, Recinto Megalítico dos Almendres lub Cromeleque dos Almendres, kamiennego kręgu w stylu Stonehage :D Nawet nie miałam pojęcia, że takie miejsce istnieje! Albo kiedyś się o tym uczyłam i zapomniałam :D. To kamienny kręg utworzony między VI a III wiekiem p.n.e., odkryty został w 1964 roku i związany jest z tradycjami religijnymi ówczesnych ludów. Znajduje się na prywatnym terenie, na wzgórzu, z którego dobrze widać miasto.
To chyba tyle na dziś :)!

viernes, 4 de marzo de 2016

Cacilhas e Cristo Rei

[nad portugalskimi nazwami nie ma akcentow, komputer zwariował. naprawię, jak się uspokoi :)] Bardzo długo mnie tu już nie było, ale mam powody. O blogu myślę codziennie i przykro mi, że już z początku kolejnej podróży go tak zaniedbuję. Ale jest to urok życia w Lizbonie i wybitnej organizacji życia, jaką wzięłam na swe barki. W Faro często się nudziłyśmy, tutaj na chwilę obecną już za bardzo nie ogarniam, w co ręce włożyć. Dziwne, prawda? Erasmus przecież powinien balować głównie w nocy, spać za dnia i się lenić. Nie. Na moim uniwersytecie nie dość, że spędzam mnóstwo czasu na zajęciach (czasem mam wrażenie, że kompletnie na marne, bo lubią sobie pogadać o niczym), to jeszcze drugie tyle powinnam przeznaczyć na (licealne wręcz) prace domowe. Ale to chyba dobrze, że się uczę, czyż nie ;)? Próbuję też nie stracić kontaktu z ludźmi, których to miałam okazję poznać przez pierwsze tygodnie. W dodatku 1 marca rozpoczęłam praktyki i codziennie jeżdżę jedną godzinkę przez caaałą Lizbonę, tak aby dotrzeć gdzieś w przyjemne okolice Monasterio dos Jeronimos do polskiej ambasady i spędzić tam kolejne cztery godziny na tłumaczeniach i innych ciekawych rzeczach. Potem jadę 40 min na uniwersytet. Albo odwrotnie. Jak to robię? Nie wiem. Byle do świąt...! Dzisiaj piątek, więc oddycham nieco spokojniej, robię sobie makaron z brokułami i puszczam na bloga kilka zdjęć z poprzedniego weekendu. Najciekawszą i najlepiej udokumentowaną jak do tej pory wycieczką było odwiedzenie Cristo Rei, ogromnego monumentu po drugiej stronie Rio Tejo. Poznane kilka dni wcześniej Erasmuski z Czech i Kanady zaprosiły mnie na niedzielny spacer i tak oto wsiadłyśmy do statku na stacji Cais do Sodre, aby udać się w stronę Cacilhas, przyjemnego miasteczka, które chyba zwiedziłyśmy wzdłuż wszerz szukając wspomnianego Jezusa.
Udało nam się w miarę szybko dotrzeć do Cristo Rei, poczułyśmy się jak w Rio de Janeiro. so maybe... Selfie with Jesus?
Podobno pomysł tego pomnika rzeczywiście został zainspirowany słynnym brazylijskim Jezusem w Rio już w 1934 roku. Otwarcie sanktuarium Cristo Rei przypada na 1959 rok. Sama figura Jezusa mierzy 28 metrów, a podest na którym został postawiony aż 82 metry. Koszt wjechania na samą górę to 4 euro, ale wiedząc jak wieje pod pomnikiem nawet nie chciałam myśleć, jak może wiać na samej górze. Tak! Niech was to słońce nie zwiedzie. Było zimno! Z tego samego miejsca możemy zobaczyć jeszcze wspaniały most Ponte 25 de abril. Poczułam się jak w San Francisco przy Golden Gate :)... Ten portugalski ma 2277 metrów długości. Został oddany do użytku w 1966 i najpierw nosił imię Salazara, ale po rewolucji goździkowej został przemianowany.
Bom fim de semana!

viernes, 19 de febrero de 2016

Moje UNI - Universidade Nova de Lisboa

Jako, że dzisiaj piątek (...piąteczek, piątunio), postanowiłam napisać nieco o zajęciach i mojej uczelni, na którą już w pełnym wymiarze uczęszczam od ostatniego poniedziałku. Oczywiście w Polsce wybierałam trochę nieco inne przedmioty i - chyba jak zwykle - na miejscu okazało się, że dwóch przedmiotów kompletnie w tym semestrze nie otworzono. Każde jedne zajęcia w Portugalii obejmują aż 4h w tygodniu, dlatego inaczej też tu się liczy punkty ECTS - w "indeksie" macie mniej przedmiotów, ale długo na zajęciach przesiadujecie ;). Lista moich przedmiotów wraz z krótkim opisem: SPANISH B2.2 - lektorat z przemiłym panem Hiszpanem z Madrytu o miłym akcencie (o akcencie kolegów z klasy nie będę się wypowiadać - to trzeba usłyszeć). Pierwszą sporną kwestią podczas zajęć stał się konieczny zakup książki. Ja oczywiście postanowiłam sobie skserować przydatne strony (tj. jedynie połowę książki). Ale i z tym same problemy, mimo że książka bezproblemowo została pożyczona mi przez kolegę z ławki. Prawo w Portugalii pozwala na kopiowanie 10% książki, chyba, że macie znajomości, zrobicie to sami albo znacie "nielegalne" ksero. Tzn. wciąż możecie zostać pozwani. Trochę się nachodziłam po tym cudnym mieście w poszukiwaniu jakiejś dobrej duszy, ale póki co jedynie udało mi się uzyskać kilka stron kopii. Będę walczyć dalej :D.
Prática de Tradução Técnico-Científica: brzmi fajnie, będzie mi w Polsce potrzebne jak najbardziej, ale wiadomo, to nie to samo co tłumaczenia z użyciem języka macierzystego. Będzie więc pewnie trudniej. Z drugiej strony na zajęciach pan profesor skupia się na jakiś mało istotnych szczegółach zdania i póki co zależy mu na gramatyce. Na już mam siedzieć w bibliotece i robić porównania między gramatyką portugalską a hiszpańską...
Seminário de Tradução de Espanhol - poza tym, że również profesor skupia się na niekoniecznie istotnych rzeczach, to jednak już wiem, że będe musiała napisać jakieś 15 stron czegoś w stylu pracy licencjackiej na temat dowolny z zakresu tłumaczeń. Co w sumie jest całkiem dobre, poćwiczę pisanie z hiszpańskiego i jednocześnie zapewne skupię się na naszej specjalizacji (w kwestiach zdania sesji w Polsce). Na drugie zajęcia trzeba było już przygotować opinię o swoich dotychczasowych zajęciach na studiach oraz w trakcie zajęć napisać opinię po przeczytaniu tekstu. Całkiem... produktywnie ;)
Tradução Literária - tu już zaczynają się schodki, ponieważ tłumaczenia są z hiszpańskiego na portugalski, co jest rzeczą zapewne banalną dla Portugalczyków, a dla jedynego Erasmusa w klasie (czyli mnie!) już nie tak oczywiste. Profesor nakazała nieustanne czytanie dowolnych książek z literatury portugalskiej i najlepiej streszczanie ich w czasie zajęć. oboshenko. Plus mamy mieć jakieś trzy ważne dyskusje w klasie a na koniec mamy przetłumaczyć wybrane przez nas samych fragmenty Don Kichota. O kurde ;). Będę miała jeszcze kurs portugalskiego, ale to dopiero od następnego tygodnia. W klasie można marznąć, ale prawdziwie urocza Portugalia jest zawsze na zewnątrz, czyż nie?

sábado, 13 de febrero de 2016

De volta a Portugal

Boa tarde...! Przeglądając fantastyczne opowiastki, które wypisywałyśmy tu już jakieś... trzy lata temu, tknęło mnie, aby wznowić działalność. Wiele osób chciałoby może coś usłyszeć o moim życiu w Portugalii lub zobaczyć zdjęcia, a nie widzę sensu w zakładaniu nowego bloga (oddzielając się tym samym od naszego pierwszego Erasmusa i samej bliźniaczki - Żułany) czy Insta lub Snapa (wciąż mówię stanowcze nie!), ale dla potomności chciałabym zachować kilka zdjęć i anegdotek z trzeciego właściwie już mojego Erasmusa. Zatem kochani! Witam Was ponownie. Tym razem, o ile starczy mi cierpliwości i chęci, zabiorę Was w podróż do Lizbony, miejsca, w którym od baaardzo dawna chciałam zamieszkać. I czasem marzenia się spełniają! Od kilku dni mieszkam w miłej dzielnicy Lizbony, Arroios, blisko metra. Po moim naprawdę uroczym mieszkaniu (na pewno nie jest to powtórka mieszkania z Faro - ale i cenowa jest dwukrotna przebitka :P) błąka się gruby włoski kot. Mieszkanie jest ogromne jak na dwie osoby: mamy cztery pokoje dla siebie oraz dużą kuchnię. Atmosfera jest jak na razie przyjemna i nie mam obaw co do organizowania kolacji czy zapraszania gości, co też stawia mnie w bardziej komfortowej sytuacji niż nasze mieszkanie sprzed 3 lat. Oraz sprzyja ewentualnemu spożyciu wybitnie tanich win portugalskich, za którymi tak tęskniłam (okej, mimo ich obecności w biedrze:P)
Jeśli chodzi o pierwsze wrażenia z pobytu na uczelni, a właściwie ze spotkania dla Erasmusów, to raczej jestem skłonna narzekać: po pierwsze, bo musimy płacić 35 euro opłat administracyjnych (co wydaje mi się, hm, wręcz nielegalne - takie rzeczy powinne być za darmo, tylko nasza uczelnia macierzysta powinna móc pobierać za to opłaty - tak mi wydaje) - inaczej nie dostanę podpisu w Learning Agreemencie i nie będę oficjalnie tu studiować (oraz zabiorą mi stypendium - cwaniaki). Portugalia wciąż w kryzysie, bo za darmo nie ma nic nawet od Mobility Office podczas Welcome Weeku - co jest chyba nie do pomyślenia w Lublinie i w naszych ESN-ach (zawsze staraliśmy się robić imprezy czy spotkania za darmo). W końcu uczelnia docelowa dostaje pieniądze za przyjęcie Erasmusów i jest zobowiązana do zrobienia jakiegoś powitania. Ale jeśli chodzi o personalny kontakt z uczniami, którzy się nami opiekują - fantastyczne osoby, które we wszystkim pomogą ;)
Jeśli chodzi o pogodę, to od kilku dni PADA. Mży, kropi lub leje. Jest 15 stopni, ciepło, ale jednak odczuwam dość nieprzyjemną wilgoć, szczególnie już po wejściu do jakiegoś budynku. Oraz muszę przyzwyczaić swe uda do ciągłego biegania w górę i w dół. Ale mimo tych niedogodności Lizbona jest wspaniała, urocza i kochana. Wystarczy, że wyjdę z mieszkania, pooddycham tym powietrzem... I od razu się śmieję :).
Więcej zdjęć, gdy wyjdzie wreszcie słońce :D!

sábado, 10 de agosto de 2013

Um pouco das fotos

Po feralnych wypadkach z naszymi wspaniałymi sprzętami RTV w Polsce udało mi się odzyskać kabel do telefonu. Niniejszym skarbnica zdjęć od lutego aż do samego końca naszego wspaniałego Erasmusa, który to nastąpił już (dopiero?) 3 lipca szczęśliwym powrotem do kraju. Tęskni się, tęskni, bo był to piękny czas poznawania zarówno kultury portugalskiej, jak i ludzi z całego świata.

FARO, moje ulubione miejsce :) ruiny castelo, ławki, marina i za torami wychyla się już Ria Formosa. Na drugim zdjęciu Joanna ze sławnym monumento farense - ni to ptak, ni ryba, ale oko ma, przez które się Ola mądrze przeciskała ostatniej nocy w Faro...



Tutaj w poszukiwaniu verdadeiro sorbetów i żubrówki. Pingo Doce





Z naszej wspaniałej windy z lustrem. W końcu czwarte piętro to taaaak wysoko! Sweet focia i załamka nad obrazem widzianym w lustrze to nieodwołalny punkt wieczoru.


Leniwe południa i wieczory na plaży umilały wspólne granie w siatkę czy gitara. W czerwcu preferowaną narodowością okazali się Brazylijczycy. I oczywiście nasze kochane Bułgarki ;)


Bo każdy wie, że mimo braku klifów najlepiej zapamiętamy naszą prostą, słodką i czystą PRAIA DE FARO. Saudades.


Ostatni dzień i noc w Lizbonie. Do trzech razy sztuka! Lizbonę kocham, do Lizbony wrócę na pewno.





Co do naszego powrotu... Najpierw nie tęskniłam, ale już teraz wiem, że sentyment na pewno pozostanie. Mamy mnóstwo dziwnych anegdotek, milion nowych doświadczeń i smaków. Za sobą dni radości i dni nieporadności, pięć dziwnych miesięcy w obcym kraju oddalonym 3 i pół tysiąca kilometrów od domu. W uszach jeszcze dudni echo andaluzyjskiej wersji hiszpańskiego, brazylijskiego "dzi" i tego pełnego wyrzutów zaciągania portugalskiego. I choć to wszystko minęło, to spróbujemy jeszcze czasem tu wrócić, by jednak zebrać kilka najważniejszych wspomnień z jednego semestru. Czy było warto? TAK, tak, tak.