sábado, 10 de agosto de 2013

Um pouco das fotos

Po feralnych wypadkach z naszymi wspaniałymi sprzętami RTV w Polsce udało mi się odzyskać kabel do telefonu. Niniejszym skarbnica zdjęć od lutego aż do samego końca naszego wspaniałego Erasmusa, który to nastąpił już (dopiero?) 3 lipca szczęśliwym powrotem do kraju. Tęskni się, tęskni, bo był to piękny czas poznawania zarówno kultury portugalskiej, jak i ludzi z całego świata.

FARO, moje ulubione miejsce :) ruiny castelo, ławki, marina i za torami wychyla się już Ria Formosa. Na drugim zdjęciu Joanna ze sławnym monumento farense - ni to ptak, ni ryba, ale oko ma, przez które się Ola mądrze przeciskała ostatniej nocy w Faro...



Tutaj w poszukiwaniu verdadeiro sorbetów i żubrówki. Pingo Doce





Z naszej wspaniałej windy z lustrem. W końcu czwarte piętro to taaaak wysoko! Sweet focia i załamka nad obrazem widzianym w lustrze to nieodwołalny punkt wieczoru.


Leniwe południa i wieczory na plaży umilały wspólne granie w siatkę czy gitara. W czerwcu preferowaną narodowością okazali się Brazylijczycy. I oczywiście nasze kochane Bułgarki ;)


Bo każdy wie, że mimo braku klifów najlepiej zapamiętamy naszą prostą, słodką i czystą PRAIA DE FARO. Saudades.


Ostatni dzień i noc w Lizbonie. Do trzech razy sztuka! Lizbonę kocham, do Lizbony wrócę na pewno.





Co do naszego powrotu... Najpierw nie tęskniłam, ale już teraz wiem, że sentyment na pewno pozostanie. Mamy mnóstwo dziwnych anegdotek, milion nowych doświadczeń i smaków. Za sobą dni radości i dni nieporadności, pięć dziwnych miesięcy w obcym kraju oddalonym 3 i pół tysiąca kilometrów od domu. W uszach jeszcze dudni echo andaluzyjskiej wersji hiszpańskiego, brazylijskiego "dzi" i tego pełnego wyrzutów zaciągania portugalskiego. I choć to wszystko minęło, to spróbujemy jeszcze czasem tu wrócić, by jednak zebrać kilka najważniejszych wspomnień z jednego semestru. Czy było warto? TAK, tak, tak.

lunes, 17 de junio de 2013

Albufeira

Pod koniec maja przyjechała do nas z wizytą Ana, która przebywa na swoim Erasmusie w Porto. Jako że nadarzyła nam się całkiem przyjemna pogoda (ale bez upałów, tak jak to miało miejsce zarówno w połowie maja oraz teraz), piątek i sobotę spędziłyśmy na naszej wspaniałej Praia de Faro, by w niedzielę zmienić miejsce pobytu na osławioną Albufeirę.


Miasto ma ponad 40 tysięcy mieszkańców i liczba ta wciąż wzrasta, tak jak turystyka tego miejsca (buduje się tu mnóstwo nowych hoteli i domów), wspomnieć trzeba też o bogatej sieci restauracji i sklepów. Ostatnio odbywało się tutaj Erasmus National Meeting organizowane przez ESN Porto, które zgromadziło ok. 700 Erasmusów z Portugalii i okolic (wydarzenie kosztowało ok. 130 euro za 3 dni, więc sobie darowałyśmy), aby mogli oni pobawić się w miejscowym Aquaparku tudzież potańczyć w pianie. Albufeira ma również ważne miejsce, w któym możemy zobaczyć os golfinhos i inne wspaniałe stworzenia, mianowicie ZooMarine. O Albufeirze słyszałyśmy już bardzo dużo, poczynając od "portugalskie Las Vegas", "miejsce bardziej angielskie niż portugalskie" oraz "jeśli szukasz spokoju, raczej tam nie jedź". Przeto szukałyśmy z Aną głównie skałek w oceanie oraz ewentualnie jej kompanierów do apartamento. Do Albufeiry daleko z Faro nie mamy, mniej niż godzinę pociągiem (bilet w jedną stronę ponad 3 euro), jednak ze stacji kolejowej trzeba jeszcze podjechać dwoma autobusami, by znaleźć się nad brzegiem oceanu (ta przyjemność kosztuje 1,40 euro), autobusy są nowe i dobrze oznaczone, aczkolwiek potrafią jeździć w kółko - może miasto duże nie jest, ale zahaczyć o wszystkie osiedla mniejsze i większe trzeba. W centrum, zaraz po opuszczeniu autobusu mogłyśmy zobaczyć panoramę miasta osadzonego na skałach, za którymi zaraz zaczyna się Atlantyk oraz Praia dos Alemaes, na której rzeczywiście pełno i Niemców, i Anglików (ale Polaków też niemało - ale nas to wszędzie pełno). Plaża może i dość urocza, ale zupełnie płaska i nie tego wszak szukałyśmy! Zatem bez mapy i bez drogowskazów, na czuja, skręciłyśmy w lewo i brzegiem oceanu udałyśmy się na długi spacer w poszukiwaniu kamienistych brzegów. Po czterdziestu minutach na horyzoncie albo i bliżej pojawiły się charakterystyczne dla niemal całego Algarve (i niezbyt charakterystyczne dla okolic Ria Formosa, czyli naszych) nadbrzeżne skały i skałki wraz z przeróżną, śródziemnomorską roślinnością. Weszłyśmy pod górę, brzeg stał się stromy i niebezpieczny, jednocześnie tak piękny, że za bardzo nie bałyśmy się bardzo ewentualnego spadanie w dół do oceanu. W skałach wydrążone przez wody dziury wyglądały jak naturalne, otwarte na ocean baseny. Do plaży ukrytej między skałami doszłyśmy z poczuciem, że właśnie takie widoki reprezentuje większość pocztówek z Algarve i katalogi zachęcające turystów do przyjazdu. Słońce zaczęło prażyć mocniej i mimo lodowatej wody Ana zdecydowała się na pierwszą kąpiel w oceanie tego roku! Oczywiście pomiędzy osławionymi skałkami, na których rosną kaktusy i różne takie tam ciekawe roślinki. Po kilku godzinach opalania postanowiłyśmy wrócić do centrum tę samą drogą i zobaczyć kawałek miasta. Zanim rozpoczęłyśmy zwiedzania, musiałyśmy się oczywiście orzeźwić sangrią, tym razem białą (pyszną i jakże drogą :p). Miasto osobiście mnie zachwyciło typowymi dla Algarve białymi budynkami położone na wzniesieniu (zatem trzeba trochę pochodzić pod górę), które przypomina trochę klimat Grecji. Przechodząc przez centrum słychać rzeczywiście głównie angielski i niemiecki, także na ogłoszeniach i słupach królują głównie te języki. Wszak dla mieszkańców Europy Zachodniej Portugalia jest miejscem idyllicznym i tanim :).



Fiama Hasse Pais Brandão 

 ALBUFEIRA IL SERPENTOMAQUIA 

 A terra acaba numa linha 
de argila. Os pássaros incansáveis
 passam sobre a seara queta
 e os sobreiros que rodam.
 As formigas vivem a sua existencia
 eterna. O vento é copioso
 quando escorre em turbilhão pela
 escarpa. Praia rasa a seara em
 tracejado alto. àgua humildw e o
 trigo magnífico. (...)


martes, 11 de junio de 2013

Faro, piękne Faro.


I znów słoneczna pogoda powróciła do naszego pięknego Faro. 



Z tejże okazji, człowiek nabiera w płuca powietrza i staje się natchnionym bardziej niż zazwyczaj, i w konsekwencji czego, przypomina sobie o tym blogu, ostatnimi czasy dość zaniedbanym.

Wybaczcie, ale... jesteśmy tak pełne myśli (tych niespokojnych również), iż zapominamy o tym gdzie jesteśmy, z kim i dlaczego. Napełnione wspomieniami po brzegi czekamy, aż nasze serca, powrócą na swoje miejsca, ou seja, do przestrzeni w której czujemy się pewniej i bezpieczniej, tj. do domu...


*********************************************************************************************************************************



Zanim to jednak nastąpi, staramy się cieszyć każdym dniem, STARAMY się nie wegetować jak nerdy całymi dniami na fejsbuku, STARAMY się czytać, rozmawiać, i otaczać się towarzystem, co jednak ostatnimi czasy nie jest prostym i przyjemnym zadaniem. Musicie bowiem wiedzieć, że natura Faro, pięknego Faro, jest przekorna. Porównać je bowiem można z uroczą wsią, gdzie wszyscy wszystkich znają i "kochają". Pół roku na Erasmusie wydawać się może niczym, z punktu widzenia czasu. Lecz jeśli analizować to od strony kontaktów z ludzmi, zaręczamy iż po pewnym czasie można odrzuć coś o wielej bardziej intensywnego niż przysłowiowy PRZESYT. Na każdym rogu znajome twarze, te mniej lub bardziej tolerowane, ktorym jednak wypada się kłaniać i pytać TUDO BEM? tudzież w wersji brazylijskiej TUDO BOM? I nieważne, że nikt tak naprawdę nie chce usłyszeć odpowiedzi. Trzeba zapytać żeby być miłym i uprzejmym. Trzeba. Hmm... no chyba, że jest to urodziwa Francuzka, która delikatnie mówiąc, nie przepada za naszym towarzystem. Wtedy trzeba zachować zimną krew. Bardzo zimną. Ale nie o tym chciałam tutaj pisać, aby nazbyt sarkastycznym nie wypaść.




Wróćmy więc do tematu, jakim dziś PIĘKNE FARO jest.


Musicie bowiem wiedzieć, iż drzewa kwitną tutaj inaczej. Już na początku maja zaczęły pokazywać
swoje prawdziwe oblicze, wyłaniając zza gałązek napiękniejsze kolory świata. Fioletowo-niebieskie drzewa dominują. Spacerując alejkami czuć również zapach slodkich lillii (nie mylić z francuską nie-słodką Lilii). Wszystko zatopione jest w rześkim zapachu oceanu, który wiatr niesie prosto z farowskiej plaży. Wiatr ten, pomimo odczuwalnego gorącego powietrza, pozwala oddychać i daje swoistego rodzaju ukojenie, w szczególności podczas wieczornych spacerów. W dzień zaś, nie pozostaje nic innego, jak zatopić się w cieple promieni, które potrafią wnikać głęboko pod skórę (lekko spaloną już skórę). Czekamy zatem jak jaszczurki, na te gorące dni, by zapominając o calym "bożym świecie" , wylegiwać się i smażyć na piaszczystej plaży.

Dzielimy się zatem z Wami kilkoma obrazami obecnego Faro, szczęśliwie nie zaatakowanego jeszcze przez plagę turystów (prawdopodobnie z powodu ostatnich niezrozumiałych chłodów), życząc przy tym wszystkim dużo szczęścia podczas nadchodzących egzaminów!



I wiedzcie, że Faro jest przepiękne, niezmiennie, od zawsze, lecz... prawda jest taka iż... tak, chcemy już wracać do domu.

domingo, 12 de mayo de 2013

Farense Semana Académica

Tak dawno nie pisałyśmy i trzeba koniecznie za to przeprosić. Przyczyny były różne: przede wszystkim podróże (niekoniecznie wspólne - Porto, Barcelona, Maroko, Jaen, Sevilla, Granada, Braga, Guimaraes, Sintra, Lisboa, Vilamoura), które to naprawdę trudno opisywać, ale też zajęcia (chodzimy, czasem chodzimy) i oczywiście smażenie się na plaży w chwilach wolnych. Oraz kąpiele w oceanie pomimo przeciągłych choróbsk i próby nie zginięcia pod zdradliwymi falami Atlantyku. Na podróże czas miałyśmy, gdyż dziwnym trafem rok akademicki na naszym Universidade do Algarve zdaje się więcej mieć dni wolnych niż tych okupywanych przez rzetelną naukę i pracę, co w sumie nam erasmusom bardzo w życiu nie przeszkadza. 2 maja, w czwartek, najpierw kolacją poszczególnych wydziałów i klas (gdzie wszyscy spili się jak trzeba) oraz później wielką pieśnią studencką zwaną Serenata de abertura pod murami katedry na Zona Antiga da Cidade rozpoczął się Semana Académica, to jest tydzień zupełnie od zajęć wolny, poświęcony na codzienne imprezy i koncerty. CODZIENNE. Moim zdaniem logiki ogólnie rzecz biorąc w tym brak, zważywszy na fakt, że od jutra zaczynają się studentom najprawdziwsze egzaminy i nawet my mamy ich około pięciu. Epoka egzaminów potrwa do 28 maja przy jednoczesnym uczęszczaniu na zajęcia, i jeśli zda się wszystko (a tak nam dopomóż...), to czerwiec powinien być już absolutnie wolny od zajęć i zaliczeń (my raczej skupimy się na naszych wrześniowych dziesięciu egzaminikach). Co do samej Serenady to raczej spodziewaliśmy się więcej. Dopiero po północy studenci z różnych części miasta, gdzie mieli swoje kolacje, zaczęli walnie gromadzić się na schodach katedry, gdzie odbywał się koncert pieśni portugalskich, niezbyt niestety poruszający nasze serca. Miasto jednak wreszcie ożyło: na wszystkich ulicach spotykaliśmy grupy rozentuzjazmowanych (podpitych?) studentów krzyczących i śpiewających w swych szkolnych strojach UAlg. Tradycja tradycją! Każdy pierwszak miał nad sobą innego studenta i obligatoryjnie od czasu do czasu musiał uklęknąć na jego pelerynie. Zwyczaje dziwne, ale czemu nie. Wstęp na wszystkie imprezy kosztował studenta 60 euro, na poszczególne wybrane 10 euro. Na miejscu każdy wydział miał swoje stoiska z alkoholami (ceveja 1 euro!). Ponieważ aż do piątku/soboty obydwie byłyśmy w rozjazdach, dopiero w sobotę udałyśmy się sprawdzić jak te imprezy wyglądają w Portugalii. Uważam, że trafiłyśmy na naprawdę dobry koncert reggae portugalskiego wykonawcy Richie Campbella i było warto pójść. Podobno sprawa nie miała się tak kolorowo w ciągu tygodnia, ale nie wiem. Oprócz imprez na kampusie (mniej więcej wygląda to jak w Polsce, tylko u nas jest... za darmo ;)), odbyło się także kilka tradycyjnych imprez na stadionie w Faro, ale niestety za wiele o tym napisać nie mogę. Rozkład jazdy:) 2 de Maio – Quinta Feira - Serenata de abertura 3 de Maio – Sexta Feira - Ricardo Sousa - Melomenorítmica - Daniel D e Oscar L - DJ Chus 4 de Maio – Sábado - Orelha Negra - Blasted Mechanism - DJ Mike Fuentes - Mastiksoul 5 de Maio – Domingo - Vencedor do concurso de bandas - Mopho - Iris 6 de Maio – Segunda Feira - Vencedor do concurso de DJ’s - Ivete Mangalho e as Rolinhas - Mónica Sintra 7 de Maio – Terça Feira - Contra-Corrente - Os Dias de Raiva - Tara Perdida 8 de Maio – Quarta Feira - Fábio Lagarto - Quim Barreiros 9 de Maio – Quinta Feira - Tunas 10 de Maio – Sexta Feira - Frankie Chavez - HMB - Gabriel, o Pensador - Joana Best e Marta Ruby - Pete tha Zouk 11 de Maio – Sábado - Macacos do Chinês - Richie Campbell - DJ Ride - DJ Christian F

viernes, 5 de abril de 2013

Wielkanoc bez żurku i pisanek, czyli święta po portugalsku.

Już od kilku dni, słoneczne i wietrzne Faro budzi się z "zimowego snu" i wkracza w fazę gorącego lata. Cieszymy się zatem jak małe dzieci, biegając pomiędzy promieniami, przypalając zbyt blade skóry, łapiąc fruwające w powietrzu włosy. Nie jest to jednak jeszcze czas by móc w pełni korzystać z tego, co Algarve ofiarować może. Mam na myśli oczywiście ten piękny i nieprzenikniony ocean, i możliwość wskoczenia do niego i zanurzenia się po sam czubek nosa, na co tak niecierpliwie czekamy...

Pewnie zastanawiacie się jak minęły nam święta. Otóż, bardzo szybko i niepostrzeżenie. Bez rodziny, bez najbliższych przyjaciół, bez żurku i koszyczka z pisankami to jednak nie to samo. Starałyśmy się znaleźć oznaki zbliżających się świat jeszcze przed ich rozpoczęciem, jednak mimo wnikliwego poszukiwania, niewiele odnalazłyśmy. Sam czas świąt wydał się taki przyziemny, płytki, codzienny. Napływ turystów z Anglii i Niemiec zakłócił nieco spokojne życie Farenses, jednakże prócz kilunastu dodatowych funtów, tudzież euro, raczej nie wniósł nic wartego uwagi. Starałyśmy się jednak chociaż w minimalnym stopniu podtrzymać polskie tradycje, zatem ugotowałyłsmy JAJKO, odpaliłyśmy SKYPE'a i złożyłyśmy sobie serdeczne życzenia o jednej, głuchej i przenikającej na wskroś treści: ...abyśmy zdały kochana Żuało, abyśmy zdały kochana Szano.



Ponadto, Szana dzielnie tlumaczyła na portugalskim komisariacie (gdzie w Wielki Piątek spędziłyśmy 3 bite godziny) naszej Irańskiej koleżance DLACZEGO mamy wolne i co z tego wynika, Żułana zaś, po dość skutecznym flirtowaniu z policjantem, w głuchą piątkową noc udała się w poszukiwaniu Procesji, i... ostatecznie ją znalazła.


 Wśród kropel późno marcowego deszczu, wtopiła się w dość pokaźny tłum, przepełnionej orkiestrą, strojnymi figurkami, harcerzami i szarą masą ludzi, ktorzy nie do końca w milczeniu, adorowali ten dzień. 



W Wielką Sobotę można jedynie powiedzieć iż lekko tęskniące dziewczęta udawały że się uczą. Jednak z samymi świętami związene były jedynie zachęcające tutuły imprez, które dostawały co chwilę, i co chwilę musiały, tudzież czuły powinność by je anulować. Nie, jednak Wielkanoc to nie jest chyba najlepszy czas na imprezowanie i picie. Não podemos, não, hoje não... não nos sentimos bem, sabes... estamos um pouco doentes. Niestety Portugalczycy zdawali się nie rozumieć. Dziwne.

W niedzielę zaś, odświętnie ubrane dziewczęta, złożyły szczere życzenia swoim muzułmańskim koleżankom i udały się do Kościoła. Piękna Sé Catedral de Faro, której początki sięgają aż II połowy XIII wieku, ulokowana jest w samym sercu starej, antycznej części Faro. Otoczona pięknymi laranjeiras robi wrażenie i zawsze zachęca do zaglądnięcia do środka, nawet największych niedowiarków. Co jednak jest na swój sposób smutne, ciężko zastać tę katedrę otwartą, nawet w niedzielę, bez płacenia, można ją odwiedzić jedynie na jedynej mszy o godzinie 12.00. W reszcie dnia osnuta jest milczeniem.


Tuż po uroczystej celebracji, ciepłe galão, słodka pastel de nata tudzież inny rodzaj bolo i... można pouczuć się jak w raju. Nocy nie pamiętamy. Najwidoczniej Szana była bardzo zajeta i całą noc nie spała, Żuałana zaś zapewne zasnęła z włączonym skype'em, muzyką i światłem. Boa Páscoa meninas!

A co z naszym polskim Poniedziałkiem Wielkanocnym, pelnym śmiechu, wody i jedzeeeeenia? Niestety tutaj takież zwyczaje nie dotarły, zatem jedyną opcją było spędzenie tego dnia czytając na głos nad oceanem samej sobie, tudzież prowadzenie konwersacji i rozmówek wszelakich w języku belgijsko-francuskim. I to by było chyba na tyle.

Mamy nadzieję, że Wasze święta przepełnione były wszystkim co najlepsze i że pełni zapału wracacie teraz do pracy. Oby zima opuściła Was jak najszybciej, przesyłamy tysiące portugalskich promieni! ;*

P.S. Wiem iż Szana zabije mnie, gdyż zobligowana byłam opisać Wam nasz spontaniczny wyjazd do Sintry *.*, czuję jednak, że mój zachwyt byłby zbyt duży bym mogła pomieścić się z tym na blogu, zatem... zaszczyt ten pozostawię jednak w jej rękach...


domingo, 24 de marzo de 2013

Portimão

Po tygodniu (dniach czterech) ciężkiej i wyczerpującej nauki na naszym przecudownym uniwersytecie (i mówiąc tu o UAlg nie uważam tego epitetu za oksymoron!), kiedy to głowa eksploduje od nadmiaru literatury w języku staro-portugalskim omawianej po portugalsku oraz na przemian jest nam zimno i gorąco plus jednego dnia choruje Żuana, następnego Szana, postanowiłyśmy udać się w kolejną fantastyczną podróż.


Portimão, miasto zamieszkiwane przez prawie 50 tysięcy osób, zarekomendowane nam zostało jako wyborne miejsce na zakupy, znane historycznie i nie jako ośrodek typowo przemysłowy (przetwórnie ryb oraz stocznie). A jako że ostatnimi czasy zaprzyjaźniamy się nareszcie z Portugalczykami, z którymi studiujemy, tudzież oni z nami (ay, as meninas erasmus...!) miałyśmy szansę przedwczoraj udać się na 70 km na zachód od Faro z Lucią, Ines i Andreą.


Szczęśliwie, mimo zmiennej ostatnio pogody w Faro (chuva, chuva), dostałyśmy sporą dawkę słońca i w południe wyruszyłyśmy samochodem do Portimão, gdzie dotarłyśmy w około godzinę (pani kierowca przy vermelho krzyczała głównie fodes i dodawała gazu). Brakuje mi tutaj bardzo jakiegoś własnego środka transportu, samochodu się znaczy, jako że transport publiczny wydaje mi się bardzo drogi (za paliwo wychodzi czasem 3 razy taniej niż za busa/pocig), dlatego dość popularną stroną, z której ostatnio skorzystałyśmy jest http://deboleia.com/ (dzięki Patuniu).

Na samym początku podróży udałyśmy się z Lucią i Ines do creche siostry Lucii, w którym to poznałyśmy urocze trzylatki i czytałyśmy portuglskie wierszyki z okazji O Dia do Pai (w Portugalii Dzień Ojca obchodzony jest 19 marca). Trzeba zauważyć, że Portimão to miasto z tradycjami typowo rybnymi, więc i zapach miasta jest mocno odczuwalny, zaś sama nazwa wywodzi się z określenia "z portu do ręki" i prawdopodobnie chodzi o wyborne tutejsze sardynki. Docelowym miejscem podróży było centrum handlowe AQUA, nazwane tak przez dziury w dachu :D, znane na całe Algarve przez sklep Primark, gdzie nieco może przegięłyśmy kupując nadprogramowe pary okularów czy inne bzdeciki po całkiem przychylnych cenach. Po smakowitym obiedzie w McDonald'sie (ble, tu kurczak jest jakiś inny!), poprosiłyśmy dziewczyny o pokazanie nam nieco bardziej zabytkowej części miasta, co skwitowały śmiechem, jako że typowe centro histórico miałoby nie istnieć. Pierwsze wrażenie nie było zbyt dobre - slumsy, odpadający tynk, stara, rybacka dzielnica, graffiti na moście. Po dojściu do centrum zmieniłyśmy nieco zdanie - urocze uliczki, mnóstwo sklepów, kościoły, fontanna, restauracje para beber um cafezinho fora.



Poprosiłyśmy, aby pewna starsza pani zrobiła nam wspólne zdjęcie przy pomniku, zgodziła się, niestety nie była w stanie nacisnąć guzika i zdjęcie we czwórkę udało nam się zrobić dopiero kilka godzin później przy zatoce. Znalazłyśmy mały park-placyk z azulejos tuż obok teatru, urzekła nas ściana jednej z kamienic pomalowana w wizerunek przedstawiający śpiewaczkę fado. Niby przypadkiem znalazłyśmy Casa Manuel Teixeira Gomes (prezydent pierwszej Republica Portuguesa i pisarz) połączony z Câmara Municipal de Portimão, czym chyba zaskoczyłyśmy jedną z oprowadzających nas Portugalek, która nie znała wcześniej tego przytulnego miejsca wypełnionego książkami i obrazami, między którymi pracują ludzie z Urzędu Miasta. Następny przystanek to już doca, piękne miejsce do siedzenia, spacerowania i podziwiania łódek i łódeczek oraz naszych ulubionych palm. Chłopcy popisują się jazdą na jednym kole swoich rowerów, starsi ludzie okupują ławki i głośno dyskutują. Wychodzi popołudniowe słońce i przypadkowe as meninas robią nam zdjęcie we czwórkę! Wszak zdjęcia to najważniejszy punkt programu naszych wojaży. Chwilę później znajdujemy Museu de Portimão, znajdującego się w miejscu dawnej przetwórni sardynek.


Miejsce wygląda na nowoczesne, lśniące i pachnące, nie mogę się powstrzymać, by nie zrobić sobie zdjęcia z pomnikami udającymi pracę przy sardynkach.  Wszak cały dzień roboczy z wonią sardynek wydaje mi się niemożliwy do zniesienia, skoro trudno wytrzymać czasem w Pingo Doce przy stoisku rybnym więc ubolewam nad losem pracujących tutaj kiedyś ludzi. Pod piętrem z główną wystawą odkrywamy piękny tunel z mostkiem na wodzie, wielkie telewizory pokazujące głębiny rzeki. Przy kolejnym gadżecie - mapa dotykowa - przeszywa nas dreszcz, czyżby muzyka FADO? Skąd jak to i dlaczego? Wychodzimy i przed wejściem do mini-museu gitary portugalskiej (!!!) widzimy i co najważniejsze, słyszymy fado na żywo. Szok, niedowierzanie i ciarki. Tylko słuchać, słuchać, słuchać... Przechadzając się między wystawami gitar i wizerunkami gwiazd fado. To Portugalia właśnie.

Robi się późno, po tym miłym koncercie idziemy jeszcze do kafejki w parku ze stawem i... kurami i kaczkami, które nieco mnie przerażają chodząc między stolikami. Potem krótki spacer nad źródło (wodospad? catadupa :3), i w górę między drzewami. Tam Szana krzyczy głośno: "O que e isso? SKATEPARK?" mimo lekkiego deszczu siedzimy i oglądamy wyczyny os rapazes portugueses - skakanie na rowerach, deskach i nawet hulajnogach. Cóż byśmy zrobiły bez naszej przewodniczki Lucii? Bem-vinda a nossa casa, querida:). Nasz pobyt w Portimão kończy dłuuugi spacer na stację, aby się nie spóźnić na ostatni pociąg. Podróż trwa półtorej godziny, kosztuje prawie 6 euro i jedziemy w prawie pustym pociągu, co wydaje się dziwne jak na to, że jest piątek wieczór. Może po prostu wszyscy inwestują w swoje samochody zamiast tracić grube euro na transporcie publicznym. To by było na tyle z opowieści o Portimão. Vale a pena visitar!


viernes, 15 de marzo de 2013

Gdzie kucharek sześć...

Dziś szybko i niekoniecznie bezboleśnie...

Instrukcja w obrazkach jak NIE należy przyrządzać AS PIPOCAS.


I wszystko jest jasne.

Pozdrowienia dla kolegów, którzy spalili nam garnek, zadymili kuchnie, zatkali zlew i zasmrodzili całe mieszkanie na dni dwa. Niezapomniane chwile, które pozostaną w naszych sercach. Buziaczki! :*

domingo, 10 de marzo de 2013

Tavira

- Já estiveste em Tavira? - Não. Estamos em Portugal há cinco semanas! - Então onde vocês já estiveram? - Em Lisboa? 

To już czas, to już najwyższy czas, by Żuana i Szana ogarnęły swoje zegary biologiczno-wyjściowe i oprócz bogatego a vida noturna rozwinęły zmysły i zamysły podróżnicze, co by wklejać Wam milijon cudownych zdjęć z przepięknego i słonecznego Algarve (tudzież innych części Portugalii). Panie i panowie, udało się nam. Udało nam się opuścić granice Faro (pomijam codzienne podróże do wsi studenckiej Gambelas oraz wycieczkę na ilhę, o której nieco później), mimo okoliczności niesprzyjających, takich jak późne lub bardzo późne ułożenie się do snu czy też zmienność pogody, o której informowane byłyśmy na bieżąco przez kolegów Brazylijczyków będących już na miejscu. Nadmienić tu trzeba, że koledzy Brazylijczycy w swym przemyślunku postanowili udać się do miejsca docelowego prosto po imprezie, około siódmej. Na to jeszcze nie wpadłyśmy, może następnym razem? Ile zmartwień związanych z zapytaniem "wstać czy nie wstać" zostałoby rozwiązanych na samym początku. Zatem dzisiaj: TAVIRA.



















Miasto, a może miasteczko (niecałe 30 000 mieszkańców) położone około 38 kilometrów od Faro, mniej więcej w połowie drogi między stolicą Algarve a granicą z Hiszpanią. Dwa razy mniej zaludnione od Faro, wydaje się i większe i lepiej zagospodarowane i po prostu... piękniejsze. Dotrzeć mogłyśmy pociągiem lub autobusem, ale że w niedziele o pociąg o porze późniejszej niż 7:15 bardzo trudno, musiałyśmy korzystać z ukochanej firmy Eva Bus (która to ma także monopol na nasze biedne cztery linie miejskie) i zapłacić aż, auć, 8,20 euro za os bilhetes da ida e da volta. W czasie niemal godzinnej podróży (38 km? powiedzmy - przystanki) mogłyśmy podziwiać zza okna zalane słońcem pola i domy z charakterystycznie wywieszonym na widok publiczny praniem (não percebo). Przejeżdżając przez Olhão jedynie raz zauważyłam kajobraz, który miał być typowy dla tej mieściny (kubistyczne miasteczko z białymi domami), ponieważ większość wyglądała nadzwyczaj przeciętnie. Oczarowała nas za to docelowa Tavira. Może nie do końca dworzec autobusowy, na którym nie było nikogo, kto mógłby udzielić jakiejkolwiek informacji, także nikogo, kto sprzedawałby bilety w kasie. Jednak trudno mi się było o to martwić, gdy przez szybę owego dworca ujrzałyśmy prześliczne zabudowania miasta nad Rio Gilão.

Nie wiedzieć czemu, na sam postanowiłyśmy się udać w zupełnie przeciwną stronę, w górę (Żuana zakomunikowała, że lubi się wspinać po prostu), i okazało się, że trop był prawidłowy (de verdade, nie przygotowałyśmy się wcale do podróży), gdyż znalazłyśmy ruiny Castelo de Tavira z ogrodem, schodami stromymi i wąskimi bez barierki i przepięknym widokiem na miasto oraz na Igreja Santa Maria do Castelo. Do pełni szczęścia niewiele nam trzeba było - só um galão ou um bolo pequenino, zatem udałyśmy się w dalszy spacer. W trakcie poszukiwań kafejki niedrogiej, przyjaznej i najlepiej wypełnionej Portugalczykami, odkryłyśmy kilka ciekawych os monumentos przypominających o epoce rzymskiej tych regionów, takich jak kolumny doryckie. Zastanawiałam się, czy rzeczywiście są pozostałością tychże czasów czy może po prostu nie tak dawno wybudowaną quase-atrakcją działającą na turystów. W każdym razie wkomponowują się wspaniale w krajobraz nadrzeczny wraz z palmami, większymi i piękniejszymi niż w Faro.

Między krętymi uliczkami znalazłyśmy też przepiękny ogród z ławkami, palmami i małym, uroczym kościołem. Podwieczorek, śniadanie czy też kolację postanowiłyśmy zjeść w prawdopodobnie najbardziej ekskluzywnej możliwej kawiarni (ilu Brytyjczyków, panie, ilu, ciastka nam wykupili!), ale wcale nie było tak drogo, więc się, mamy nasze, nie martwcie.

Widok za to miałyśmy na o fonte, kolejny o monumento estranho i mini praça.

Uroczo, bardzo uroczo było, dopóki nie zaczęło padać i resztę wycieczki spędziliśmy stojąc pod budynkiem z kolumnami przypominającymi nieco krakowskie Sukiennice (no ale bez przesady) tocząc rozmowy po portugalsku we wersji brazylijskiej (odeio, aua!). Wycieczka nasza długa nie była, ale za to jaka przyjemna jak na niedzielne popołudnie. Pierwszy krok w działaniu "podróże" poczyniony, trzymajcie kciuki... albo po prostu przyślijcie nam kilka euro na następne wojaże, a i zdjęć będzie tu mnóstwo! :)

martes, 5 de marzo de 2013

"Dance, otherwise we are lost"

Witajcie!

Jako że przypadła moja kolej w pisaniu, długo, bo aż całe 3 sekudny (z pomocą Aleksandry) rozmyślałam o temacie, który moglybyśmy poruszyć. Po tej wyjątkowo długiej debacie, wpadłyśmy na pomysł by wspomnieć co nieco na temat... TAŃCA, tak, TANIEC w FARO brzmi nieźle. Ma on bowiem wydźwięk wszelaki, wiele aspektów, rodzajów, form i przesądzony jest treścią, o której należy napomknąć.
A zatem... lekko rozleniwione i żądne przygód as meninas de Erasmus, twardo postanowily sobie zadbać nie tylko o rozwój intelektualny, ale przede wszystkim o pogodę ducha i ciała. A Joana, jako zapalona miłośniczka tanecznych form wszelakich, liczyła po cichu, że uda jej się odkryć smak portugalskiego orientu. Niestety po licznych i męczących poszukiwaniach, zrozumiała, ze jednak taniec orientalny nie jest zbyt mocną stroną Algarve (a i reszty Portugalii również). Ach, jaka szkoda (musi udać się specjalnie do Hiszpanii, by tam rozwijać swoje umiejętności brzuszne. Trzymajcie zatem kciuki!). A Joana myślała również (myślał indyk o niedzieli...), że skoro Faro jest taaak blisko Andaluzji, Flamenco będzie się wręcz wylewać na każdej uliczce, w każdym klubie, szkole, miejscu, whatever. Jakże się jednak przeliczyła, tragając swoje ciężkie, nowiutkie buty, które miała zamiar eskploatować tutaj dniami i nocami. Na temat Flamenco, Faro, jak i jego okolice, milczy. Znów trzeba będzie odwiedzić specjalnie Hiszpanię...

No nic. Nie można jednak dać za wygraną. Pierwsza lepsza znaleziona ulotka, na uniwersyteckiej tablicy: AS AULAS DE DANCA CONTEMPORANEA. Serce zabiło mocniej, wróciły wszystkie wspomnienia i tęsknoty związane z tą formą tańca, ostatnio nieco zaniedbaną przez brak czasu. Dziewczęta spisują dzielnie horario, ażeby experimentar (nie provar!) pierwszej lekcji, które zazwyczaj są tutaj gratis. A Szana, w sercu której, również rozbudziła się uśpiona ostatnio miłość do tańca, dzielnie towarzyszy zapalonej, czy może raczej napalonej na taniec koleżance. Szukają, planują, kminiją, porównują... niestety, kolejny zawód. Sala okazuje się pusta, ciemna i oczywiście zimna, jak wszystko o tej porze roku.

No nic. Próbujemy dalej...
Wystarczy wpisać w google taniec - Algarve, tudzież taniec - Faro, a od razu wyskakuje wdzięczna nazwa ACADEMIA DE DANCA DO ALGARVE, a w niej oferta iście sympatyczna: SALSA, BACHATA i KIZOMBA. Tak, te trzy formy, tańców latino/afrykańskich, zdecydowanie tutaj królują. Sam fakt, ze cada sexta e cada sabado, od godz. 23:30 do 1:30, można praktykować salsę w największym klubie Faro, z czego as meninas de Erasmus skrzętnie korzystają.



Początkowo nieco nieśmiałe, udały się na pierwszą lekcję KIZOMBY. Trzy sekudny wystarczyły by całkowicie zakochać się w instruktorze. Tutaj, chwila na och, ach, uch i pełen zachwyt nad tym, jak mężczyźni (dosłownie wszyscy) tutaj tańczą. Nieważny wiek, nieważny urok, tudzież jego brak. Większość (pozdro dla Pana M.) ma tutaj wyjątkowe poczucie rytmu i wiele chęci do czerpania radości z tańca. A Joana, która doświadczyła w tym zagadnieniu już wiele, jest szczerze zachwycona. Bo czy wyobrażacie sobie sytuację, że na sali jest więcej mężczyzn od kobiet? W Polsce, raczej nierealne.  Zaś coisa, która nas zdziwiła to fakt, jaka dysproporcja występuje pomiędzy tańczącymi tutaj mężczyzami a kobietami. Bo jak by to delikatnie ująć... nie ubliżając nikomu, kobieta MADEIRA w tańcu, to zjawisku tutaj iście powszechne, aż dziwne, dziwne, bardzo dziwne. Jednak nam to nie przeszkadza, możemy pokazać się z lepszej strony jako dzielne as polacas, które dziewerdźadźy, sabem dancar :)

Pewnie jesteście ciekawi, jak się skończyła nasza przygoda z "chęcią" zapisania się na zajęcia. A więc po skrzętnej analizie, zarówno przystojnych instruktorów, jak i naszych skromnych kieszeni i ubogiego czasu (bo przecież trzeba imprezować), z bólem serca musiałyśmy zrezygnować z KIZOMBY z naszym tanecznym guru (widując go jednak w każdy piątek i sobotę na wyżej wspomnianej salsa - praktyce), na rzecz jednak nie mniej urodziwego Sr. Gil, który raduje nasze serca i wypełnia taneczne umysły w każdy poniedziałek i środę, ponad 2 godz, na uroczych aulas de salsa e bachata. Także kochani, po powrocie, po taaaak intensywnym kursie, będziemy mogły dzielić się z Wami naszymi nowymi umiejętnościami. Wspomnę tylko, że zajęcie te wyjątkowo tanie, bo sposnorowane przez nasz kochany uniwersytet, nie wyniosą więcej niż 80 euro na cały semsetr! Możecie to sobie wyobrazić? No może nie wszyscy mają świadomość, jak drogie są lekcje tańca wszelakiego w Polsce, ale z moich obliczeń, ten sam kurs, nasze polskie realia, kosztowałby... uwaga... około 160 euro (jak nie więcej!).... zatem, nie pozostaje nic innego jak tylko tańczyć, tańczyć, tańczyć i jeszcze raz tanczyć, bo tutaj naprawdę jest z kim!

P.S. Na miły koniec, dzielimy się video naszego guru, który ma więcej energii, radości życia i usmiechu, niż sala co najmniej 50 ludzi. Zatem... enjoy i nie zapominajcie, jak ważny w życiu jest taniec! ;*